Nowym niemieckim prezydentem zostanie Frank-Walter Steinmeier – zdecydowała kanclerz Angela Merkel. Tak, to ona ostatecznie zdecydowała o obsadzie najwyższego urzędu – bo w niemieckim systemie politycznym prezydenta wybiera Zgromadzenie Federalne. Zgromadzenie składa się z posłów do Bundestagu oraz z przedstawicieli parlamentów wszystkich landów. To oznacza, że dominującą rolę odgrywa w Zgromadzeniu CDU, partia kierowana dość autorytarnie właśnie przez Merkel.

Ale kanclerz zdecydowała tylko ostatecznie. Tak naprawdę nie miała bowiem wielkiego wyboru. Koalicjant CDU, socjalistyczna partia SPD, postawiła ją przed ścianą: albo Frank-Walter Steinmeier, albo będą problemy. Merkel problemów ma już dość – i po krótkich negocjacjach zgodziła się na propozycję swojego lewicowego koalicjanta.

W ten sposób w przyszłym roku ustępującego Joachima Gaucka zastąpi polityk lewicowy, dotychczasowy minister spraw zagranicznych. Niemcy są zadowoleni, bo Steinmeier według sondaży cieszy się od dawna niesłabnącą popularnością. Obywatele chcieli, by został prezydentem. I został. Czy z tej zmiany powinni cieszyć się Polacy? Teoretycznie nie, bo Steinmeier nie kryje się ze swoim krytycyzmem wobec gorliwie popieranego przez polski rząd kursu NATO wobec Moskwy. Dla niego takie inicjatywy, jak ćwiczenia Anakonda w Polsce uznawane za nasz ogromny sukces, to „niepotrzebne wymachiwanie szabelką”. Polityk sceptycznie podchodzi też do nakładania na Rosję sankcji za jej coraz to nowe agresywne działania, jak choćby te w Syrii. Jednak Steinmeier jako niemiecki prezydent będzie miał na realną politykę znacznie mniejszy wpływ, niż jako minister spraw zagranicznych. Kluczowe pytanie brzmi zatem: Kto go zastąpi?

Bez większych wątpliwości będzie to inny polityk SPD. W mediach spekuluje się, że nowym ministrem spraw zagranicznych mógłby zostać Martin Schulz, w styczniu przyszłego roku kończący kadencję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Schulza poznaliśmy już dość dobrze z jego agresywnych, ideologicznie zacietrzewionych pokrzykiwań. Z drugiej strony – nic z nich przecież nie wyniknęło. A podczas gdy jako szef PE Schulz mógł gadać, co mu ślina na język przyniosła, jako minister będzie miał nad sobą jeszcze kanclerz Merkel…

Można zaryzykować tezę, że zmieni się wiele, by nic się nie zmieniło. Przecież niemieckie interesy pozostają takie same. Umowę o budowie Gazociągu Północnego negocjował i podpisał rząd Gerharda Schrödera, tego wstrętnego przyjaciela Putina. Wkrótce zmienił się kanclerz; nastała Angela Merkel, mająca polskie korzenie, wielka nadzieja na zmianę… I co? Rozpoczęły się negocjacje o rozbudowie Gazociągu, wkrótce ma powstać Nord Stream 2… Powtórzmy: niemieckie interesy pozostają takie same.  Schrödera Putin przyjmował dobrą wódką i pysznym obiadem, Merkel – straszył psem. Choć wygląda to skrajnie inaczej, gdy przychodzi do twardych problemów, cały ten sztafaż traci na znaczeniu. Wprawdzie po aneksji Krymu znacząco ograniczono wymianę handlową Niemiec i Rosji, ale ta wciąż pozostaje duża, a Berlin nadal inwestuje w Federacji Rosyjskiej ogromne pieniądze. Co więcej… to nie Merkel czy Steinmeier wymyślili sankcje. Wciąż kluczowe pozostaje zdanie Białego Domu.

Nie patrzmy zatem ze specjalnymi emocjami na to, kto będzie nowym prezydentem, a kto ministrem w Niemczech. Dogadać można się ze wszystkimi. Klucz, to skupić się na własnej pracy i zakończyć jałowe protesty i manifestacje, hucpiarską wojnę polityczną, która w niespotykany w innych krajach sposób niszczy polski potencjał.

Paweł Chmielewski