Papier ma zostać zastąpiony elektronicznym monitorem, tak samo jak pół tysiąca lat temu druk zastąpił ręcznie pisane inkunabuły. I tak jak wtedy, tak i teraz rewolucja techniczna ma spowodować, że czytanie stanie się coraz bardziej powszechne, a wraz z nim ułatwiony będzie dostęp do wiedzy. Po książki będziemy więc sięgać jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie znikną one zupełnie pod kołami „parowozu dziejów”, tym razem w jego elektronicznej formie.

Przyzwyczajenie vs wygoda

Zresztą przyznać trzeba, że przewag nad nowoczesną technologią papierowa książka, taka, z jaką codziennie mamy do czynienia, ma raczej niewiele. Czytamy ją przede wszystkim dlatego, że jesteśmy do takiej formy przyzwyczajeni. Ot, choćby weźmy taki drobiazg, jaki zauważył Zygmunt Bauman, z rzadkim w jego wypadku poczuciem humoru: trudno w elektronicznych czytnikach zaginać rogi kartek.

W zamian za to elektroniczne czytniki oferują nam natychmiastowy dostęp do poszukiwanych tytułów, możliwość wyszukiwania pożądanych treści, znajdywania dodatkowych informacji. Więc o ile książka jest raczej biernym nośnikiem wiedzy, to jej nowoczesna wersja znosi wszystkie ograniczenia, jakie są z jej papierowym protoplastą związane.

Dziś jeszcze e-booki starają się naśladować tradycyjną książkę, mają okładki i paginacje, ale coraz bardziej widać, że taka formuła je tylko niepotrzebnie ogranicza. Zapewne już niedługo za książkę elektroniczną będziemy uznawali pliki przepełnione multimediami i odsyłaczami. Przyzwyczajenie do papieru szybko więc ulegnie zwykłej wygodzie, jaką niesie ze sobą elektronika.

Nie znaczy to bynajmniej, że rozwój elektronicznych czytników nie niesie ze sobą żadnych zagrożeń – jest wprost przeciwnie. Wraz z nowoczesną technologią wkraczamy bowiem w świat znany z Orwella: każdy, kto tylko będzie chciał, będzie mógł wiedzieć, co czytamy, jak czytamy i co szczególnie nas interesuje.

Zapewne taką wiedzę można dobrze spożytkować, oferując nam coraz to nowe produkty, lecz trudno też odrzucić czającą się z tyłu głowy myśli, że informacje o naszych upodobaniach, pragnieniach i gustach będzie można wykorzystać przeciwko nam.

Paradoksalnie na drodze triumfalnego pochodu książki elektronicznej może stanąć również nadmiar informacji, jakie można w niej zawrzeć. W naszych czasach bowiem dostęp do informacji dawno już przekroczył wszelkie racjonalne miary. Zajmujący się mediami naukowcy mogą co prawda starać się teoretyzować, wprowadzając rozróżnienie między rzeczywistą informacją a towarzyszącym jej, nic nieznaczącym, „białym szumem”, niemniej faktem jest, że ciągle jesteśmy zalewani bezmiarem zupełnie niepotrzebnych danych.

Książka elektroniczna, przy całym swoim bogactwie, niesie ze sobą właśnie ten nadmiar. Mając w ręku czytnik, w zasadzie nie potrzebujemy już nic wiedzieć: wszystkie informacje są przecież w zasięgu ręki, podlinkowane. Zmienia się więc pojęcie wiedzy: liczyć się bowiem zaczyna nie to, co naprawdę wiemy, i wiedza, którą umiemy się posługiwać, lecz jedynie umiejętność znalezienia właściwych informacji. Najlepiej na czas.

Trudno uznać taki stan rzeczy za szczególnie pożądany. Przecież umiejętność znalezienia informacji nie jest tożsama z jej przyswojeniem, nie mówiąc już nic o jej użytkowaniu. I tutaj właśnie doskonała technologicznie książka elektroniczna musi ustąpić tradycyjnej, papierowej. Jednak nie takiej, jaką znamy z księgarń, wprost przeciwnie.

Powrót do Gutenberga

Kiedy myślimy o technologicznym przełomie, jaki dokonał się wraz z wynalezieniem druku przez Johannesa Gutenberga, to tak naprawdę bierzemy pod uwagę tylko postęp technologiczny, nie zaś jego cel.

Gutenberg nie był jedynie skoncentrowany na technicznej nowince, chciał dorównać doskonałym księgom rękopiśmiennym. Stąd też jego wydrukowana w latach 14521455 Biblia pięknem dorównywała inkunabułom pracowicie przepisywanym przez mnichów. Przez następne dekady drukarze starali się dorównać dawnym mistrzom. Jednak wraz z upowszechnieniem druku książki stawały się coraz prostsze.

Symbolicznym końcem epoki dawnego drukarstwa i początkiem książki, jaką znamy obecnie, było z jednej strony odrzucenie w początkach XIX w. historycznego „długiego s”, z drugiej strony odejście w połowie tego stulecia od papieru wytwarzanego ręcznie na rzecz papieru pozyskiwanego z celulozy. Odtąd książka stała się towarem tanim i powszechnie dostępnym.

Taka ewolucja spotkała się jednak ze sprzeciwem. W Anglii, a później w Stanach Zjednoczonych, narodził się ruch niewielkich wydawnictw połączonych z drukarniami, które zaczęto określać terminem „private press”. Chociaż jego pierwocin można szukać jeszcze w XVIII w., w założonym przez Horacego Walpole’a Strawbery Hill Press, to jednak za właściwy początek uznaje się stworzenie przez Williama Morrisa Kelmscott Press w latach 90. XIX w. Morris odrzucał wielkoprzemysłową cywilizację, zaś stworzony przez niego ruch Art and Crafts miał na celu przywrócenie tradycyjnego użytkowego rzemiosła.

Książki wydawane przez Morrisa, drukowane pod wyraźnym wpływem drukarstwa niemieckiego późnego XV i XVI w., rychło znalazły wielu naśladowców po obydwu stronach oceanu. Takie prace miały niewielki nakład, kilkadziesiąt, nader rzadko kilkaset egzemplarzy. Tym, co odróżniało je od powszechnie dostępnych książek, była niezwykła staranność wykonania. Wydawca i właściciel przedsięwzięcia zwykle był także drukarzem, projektantem i wreszcie księgarzem.

Specyfikę książek wydawanych przez „private press” trafnie uchwycił historyk i typograf Stanley Morison: „Wymagający rzemieślnik zaczyna swoją pracę tam, gdzie dbały drukarz ją skończył. Dodaje bowiem coś istotnego do dzieła uważanego już za skończone”.

Lata 20. i 30. XX w. to czas rozkwitu tego rodzaju oficyn. Najgłośniejsze z nich, takie jak Shakespeare Head Press, Gregynog Press czy też Golden Cockerel Press, opublikowały książki, które były prawdziwymi dziełami sztuki.

O ich popularności może świadczyć nie tylko to, że publikowaniem swoich książek zainteresowani byli choćby znakomity pisarz Evelyn Waugh (autor „Powrót do Brideshead”), Virginia Woolf czy też twórca postaci Jamesa Bonda, Ian Flemming. Woolf i Flemming prowadzili nawet własne oficyny (odpowiednio Horth Press i Queen Anne Press)

Wielki kryzys i II wojna światowa powstrzymały rozwój „private press”. Nieoczekiwanie nowy impuls przyszedł wraz z rozwojem techniki. Przejście ze składu typograficznego (czyli w gruncie rzeczy takiego samego jak za czasów Gutenberga) na skład komputerowy, czyli zmiana, do jakiej doszło w latach 70. XX w., ponownie wywołały falę zainteresowania „private press”.

Okazało się bowiem, że współczesny offsetowy druk (by nie wspominać już o druku cyfrowym), mimo że tani i technicznie mało skomplikowany, pozbawia książkę pewnej niepowtarzalnej i trudno definiowalnej aury. Dostajemy do rąk produkt, który przez swoją przemysłową anonimowość niewiele różni się od elektronicznych plików e-booków.

Private Press” dzisiaj

Produkowane dziś książki nie znajdują się pod przemożnym wpływem Biblii Gutenberga, niemniej dochowują wierności standardom z początków ery druku. Nierzadko także wykorzystują maszyny, czcionki, które mają po kilkaset lat (tak jak Alberto Tallone Editore z Włoch). Miarą siły środowiska jest powstałe w 1996 r. Fine Press Book Association zrzeszające wydawców z dosłownie z całego świata.

Zresztą świat „private press” nie ogranicza się tylko do Anglosasów. W Czechach, w Velkich Losinach powstaje ręcznie robiony papier, jest ceniony na świecie. W Polsce Jadwiga i Janusz Tryzno prowadzą w Łodzi prywatne Muzeum Książki Artystycznej oraz wydawnictwo Correspondance des Arts, które wydało zbiory poezji Czesława Miłosza (z rysunkami Stasysa Eidrigevičiusa) czy też Rainera Marii Rilkego.

Tak przygotowane książki są relatywnie drogie, ich ceny oscylują w granicach 200250 funtów. Wydawcy jednak nie muszą obawiać się konkurencji ze strony elektronicznych czytników, nie istnieje tutaj także problem piractwa. Każdy bowiem, kto sięgnie po książki wydawane przez „private press”, będzie szukał nie tylko samej treści, lecz także „ducha”, wszystkiego tego, co świadczy o niepowtarzalności i wartości książki.

Wydaje się więc, że elektroniczna rewolucja może przyczynić się do prawdziwego renesansu papierowej książki, która ponownie stanie się przedmiotem pożądania i uznania. I, co ważniejsze, dalej będzie oddzielała to, co ważne, od tego, co jest tylko zbędnym i chaotycznym „białym szumem” informacji. Zaś w naszych czasach to wartość trudna do przecenienia.

Tomasz Pichór

Wywiad ukazał się na łamach internetowego tygodnika "Nowa Konfederacja"