Portal Fronda.pl: Pomimo rozmaitych ostrzeżeń ze strony Kijowa i NATO nie ruszyła jeszcze nowa ofensywa rosyjska. Czy zagrożenie minęło? A może wciąż możemy się spodziewać wszystkiego, w tym wybuchu ostrych walk?

Andrzej  Łomanowski: Zdecydowanie można spodziewać się wszystkiego. Nasz problem polega na tym, że samo użycie siły – nie mówię tu nawet o groźbie, ale o samym już użyciu – jest dla Putina od czasu wojny z Gruzją w 2008 narzędziem politycznym. W związku z tym Moskwa może zaatakować w każdej chwili. Jak słusznie zauważył jeden z generałów NATO, za taką opcją przemawia to, że Putin nie jest graczem. Wydaje się, że nie przewiduje kilku ruchów do przodu, ale za to jest skłonny do ryzyka – i na tym polega kłopot.

Kijów cały czas twierdzi, że Rosjanie wykonują wiele groźnych ruchów.

Jeżeli chodzi o sam stan faktyczny, to w tej chwili – od zeszłego tygodnia – mamy coraz więcej niepokojących sygnałów z Donbasu. Po porozumieniu mińskim miano wycofać tam ciężką broń na specjalne wyznaczone do tego place, dokładnie określono kilometry odległości dla poszczególnych rodzajów broni. Z tych placów broń zaczęła ostatnio znikać. Z obu stron, ale z rosyjskiej zdecydowanie więcej. Dodatkowo w kilku miejscach wybuchły walki. W obwodzie donieckim dochodzi do starć na bardzo bliską odległość. To nie musi być przygotowanie do ofensywy. Możemy mieć cały czas do czynienia z rozgrywką polityczną i grą na nerwach.

Jednocześnie trwa rosyjska ofensywa polityczna. Putin wysłał do prezydenta elekta Polski list; to samo zrobił w zdumiewający sposób patriarcha moskiewski Cyryl. Odbyto mnóstwo różnego rodzaju spotkań, zupełnie tak, jakby Rosja stała się znowu zupełnie normalnym państwem. W Moskwie był minister spraw zagranicznych Włoch, był premier Słowacji. Putin dostał zaproszenie na expo do Mediolanu na 10 czerwca. Przykłady można by mnożyć. Możliwe, że wzrastające napięcie w Donbasie jest właśnie jednym z elementów gry politycznej Putina i wywierania nacisku na Europę. Z drugiej strony jest taki człowieczyna jak Aleksander Zacharczenko, który robi w Doniecku za prezydenta. Podlegają mu formalnie różnego rodzaju oddziały. Zacharczenko mówi, że do końca lipca nie wyjedzie z Doniecka z przyczyn zdrowotnych. Jest, oczywiście, zdrowy jak koń – chyba, że ma jakiegoś potężnego kaca – ale jest to wyznaczenie pewnej perspektywy czasowej, znak, że do końca lipca możemy mieć na terenie Donbasu poważny problem.

Według ukraińskich mediów Rosja zerwała obrady Komisji Trójstronnej ds. Donbasu, nie godząc się z postulatami wycofania ciężkiego sprzętu i artylerii z linii walk, wycofania obcych wojsk z terytorium Ukrainy i ustanowienia kontroli nad rosyjsko-ukraińską granicą. To zerwanie obrad to także element gry politycznej?

Tak, jak najbardziej. W rosyjskiej dyplomacji pracują mistrzowie, mechanizm jest wyszlifowany do blasku. Ich pamięć instytucjonalna sięga połowy XVIII wieku – jeśli nie wcześniej – i takie rzeczy potrafią robić bez mrugnięcia okiem. Jeżeli zajdzie potrzeba, to jutro, też bez mrugnięcia okiem, ponownie zasiądą do rozmów pokojowych. Te grupy tematyczne konferencji mińskiej są wymarzonym dla Rosji instrumentem gry politycznej.

Jakie powinna podjąć Unia Europejska na nadchodzącym szczycie decyzje w sprawie sankcji? Miedwiediew przekonywał wczoraj, że jeżeli nałoży nowe sankcje, Rosja zrobi to samo. Jeżeli utrzyma dotychczasowe, Rosja nie zrobi niczego innego.

Najbardziej pożądane byłoby wprowadzenie kolejnych sankcji wobec Rosji. Wszyscy widzą, że Moskwa uchyla się od wykonywania postanowień porozumienia mińskiego. Życie i śmierć w Donbasie traktuje jako element gry politycznej, nie zasługuje zatem na zniesienie sankcji, ale coś wprost przeciwnego. Biorąc jednak pod uwagę rozkład sił na terenie Unii Europejskiej, to jeżeli kanclerz Merkel uda się utrzymać dotychczasowe sankcje, będzie to i tak duży sukces.

Nie można więc jeszcze mówić o jakiekolwiek stabilizacji Ukrainy?

Na pewno się nie ustabilizuje. Nawet jeżeli Moskwa zaprzestanie otwartych prowokacji zbrojnych, to zawsze pozostanie możliwość podgrzewania atmosfery politycznej na samej Ukrainie – a Rosja posiada bardzo wiele instrumentów, by to robić. To rozmaici zaprzyjaźnieni politycy, niedobitki Partii Regionów Janukowycza, różnego rodzaju oligarchowie miotający się dziś z jednej strony na drugą, gotowi na wszystko, byle tylko zachować swój stan posiadania. Jeżeli tylko spadnie napięcie na froncie, natychmiast zacznie podnosić się napięcie na samej Ukrainie.

Plany wejścia Ukrainy do Unii Europejskiej to więc na razie jedynie mrzonki?

Tak, to na pewno. Poza wszystkim innym, prezydent Poroszenko bardzo niemrawo zabiera się za reformy, które trzeba na Ukrainie przeprowadzić. Bez nich nie ma mowy o wejściu do Unii Europejskiej. Kijów musi dostosować do standardów UE swój system prawny, rozpocząć prawdziwą walkę z korupcją, a nie urządzać jedynie jakieś pokazówki w telewizji. Reform potrzeba mnóstwo, tymczasem cały aparat państwowy Ukrainy jest psychologicznie głęboko postsowiecki. I jak na razie nie widać, by ktokolwiek zamierzał to zmieniać. Najlepiej widać to na przykładzie estabiliszmentu wojskowego. Poroszenko tłumaczy, oczywiście, że nie można zmienić koni w trakcie przeprawy, bo trwa wojna. Z tego rodzaju generałami jednak nigdy nie wygra. Wojskowi ci, przesiąknięci postsowieckim myśleniem, przez ostatnie ćwierć wieku kłaniali się politykom – i nadal robią to świetnie.

Jakie powinno być teraz najważniejsze zadanie polskiej dyplomacji w sprawie Ukrainy?

Odważna dyplomacja powinna naciskać na zaostrzenie sankcji wobec Rosji i jednocześnie domagać się przełamania psychologicznej bariery dostarczania broni Ukrainie. Kijów musi mieć czym się bronić, a na razie tak nie jest.

Takie postulaty dyplomatyczne uda się zrealizować, zwłaszcza wobec możliwych działań nowego prezydenta?

Prezydent ma niewielki wpływ na prace dyplomacji. Może sam prowadzić jakieś działania, ale jeżeli będą bardzo rozbieżne z polityką prowadzoną przez MSZ, to ośmieszy to tylko państwo polskie. Trzeba wypracować w sprawach zagranicznych jakiś konsensus. Do wyborów parlamentarnych sytuacja będzie trudna, choć koalicja rządowa czuje już pismo nosem i gwałtownie radykalizuje się w kwestiach dyplomacji. To trochę niebezpieczne, bo pomysł zdobywania punktów procentowych poprzez jakieś gwałtowne ruchy w polityce zagranicznej ośmiesza Polskę. Strategia musi być obliczona na lata, a nie do października.  

Rozmawiał Paweł Chmielewski