Przypuśćmy, że pod wpływem przemyśleń zostaję ateistą: istnieje tylko materia, której wykwitem jest człowiek ze swoim poczuciem piękna, harmonii, estetyki, z sumieniem. To nie żaden tam duch, ale proces doskonalenia materii, liczony w setki milionów lat. Przypuśćmy, więc że doszedłem do wniosku, iż nie ma żadnego Boga, tak jak nie było Zeusa, Baala i Wotana. Nie ma żadnej duszy tylko psychika. I życie po śmierci, to tylko złudne pragnienie o szczęściu w zaświatach, którego trzeba się wyzbyć. Jedyny prawdziwy bóg, to człowiek. „Jestem bogiem”. Cała zaś logika dziejów i sens istnienia świata, to teoria chaosu na końcu, której istniej kraina wiecznego zimna. A nasze choroby, cierpienia, ofiary, wyrzeczenia , to w rzeczy samej  przypadkowy ruch atomów. Teologia, zaś  to penetrowanie pustki.  

 

Przypuśćmy, że wszystko sobie tak  poukładałem. Co więc robię, jako skrajny materialista i racjonalista?  Oprócz tego, że biorę na klatę,  jak ostatnio głośna Peszek Maria, absurd istnienia. Absurd owszem, trochę boli, ale są też zyski. Jestem wolny „od ograniczeń Boga Ojca” , no i mam też cichą satysfakcję, że jestem mądrzejszy, od tych wszystkich, którzy żyją nadal w religijnej alienacji.  Jestem ateistą, jestem wolny i znalazłem  filozoficzny klucz istnienia. Coś mnie, jednak kusi, żeby swoim odkryciem podzielić się z innymi, ba ogłaszać, że czuję się gnębiony w opresyjnym, katolickim społeczeństwie. Coś mnie zmusza, żeby poświęcać czas i  pieniądze na wieszanie na ulicach bilbordów pt. Nie wierzysz w Boga – nie jesteś sam”. Coś mnie popycha,  żeby urządzać Tygodnie Apostazji w polskich miastach. Cóż to takiego? Czy  jako zimny ateista i racjonalista nie powinienem tego zaprzestać? Czy w moim interesie jest na pewno przekonywanie do swoich racji? Czy warto na to tracić czas, skoro mam tylko jedno, i to krótkie życie? Raczej zakasuję rękawy, biorę się za dzieła, które przetrwają mnie i pamięć o mnie. Wszak, nie chcę zniknąć bezpamiętnie, powtarzając za Horacym „non omnis moriar... - nie wszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie, poza grobem”.

 

Działam, zasuwam, a dla  równowagi ducha słucham czasami klasycznej muzyki (szkoda tylko,  że w zdecydowanej większości jej twórcy są religijny). A gdy mam chandrę, oglądam komedię Woodego Allena lub czytam poezję Wisławy Szymborskiej. No i tylko regularnie chodzę na fitness, żeby podtrzymać formę. Co jakiś czas tracę też trochę czasu na badania okresowe, żeby za szybko nie zejść z tego strasznego, ale jedynego z możliwych dla mnie światów. W gruncie rzeczy skrycie się cieszę, że ja odkryłem prawdę, a inni trwają w błogim chrześcijańskim zaczadzeniu. (Wszak już Marks odkrył, że „religia to opium dla ludu”). Na starcie mam już nad nimi handicap. Ja swoje zasoby, czas i pieniądze, poświęcam na realizację swoich celów. Oni tracą czas na chodzenie po kościołach, na codzienne modlitwy, czytanie historii objawień czy żywotów świętych. Tracą pieniądze  dając je na tacę w kościele i wydając na uroczystości chrztu czy pierwszą komunię swoich dzieci. A ponadto, in gremio, wyznają etykę eskapistyczną, nie walczą o swoje do końca, nie maksymalizują na siłę zysku, niwelują swoje dochody dając z nich darowizny (choć, to akurat może być chytry zabieg piarowski), nie idą często do sądu po sprawiedliwość, wierząc że po śmierci dostaną za to nagrodę. Ba, niektórzy nawet, wycofują się z wyścigu o dobra tego świata, żyjąc w niezrozumiałej ascezie w klasztorach i rezygnuj z dozwolonej wszystkim przyjemności. Ci zaś, którzy nie rezygnują, próbują żyć we wstrzemięźliwości (więcej dobrego towaru zostawiając dla mnie), a gdy spłodzą swe dzieci, uczą ich tego samego. Posyłają też swoje dzieci na religię w szkołach,  gdzie  równie naiwni katecheci alienują je od życia, ciągle im mówiąc: „szukajcie najpierw królestwa bożego, a wszystko będzie wam dodane”.  Mają do tego prawo, a że to prawo jest mi przy okazji na rękę? Ja będę ostatni, który ich będzie z błędu wyprowadzał. Przecież jestem wyznawcą liberalnej wolności – każdy ma prawo do swoich poglądów, a dla każdego prawda może być czymś innym. Moje dzieci nie tracą czasu na te bzdury, bo mają swoje zdolności przekuwać na znajomość języków, wchłanianie wiedzy, ćwiczenie sztuk walki,  uczenie się postaw asertywnych i mądrej taktyki w walce o swoje. Braterstwo międzyludzkie, braterstwem, wspólnota plemienna wspólnotą, ale Sarte miał rację, twierdząc, że „piekło to inni”, a Plaut że „homo homini lupus est” .

 

Tak więc, moja przewaga konkurencyjna jest znaczna i racjonalne jest, że nie chcę jej niwelować. Gdyby bowiem, wszyscy zaczęli niewierzyć, tak jak  ja, konkurencja o zasoby, surowce i sławę byłaby o wiele bardziej mordercza niż teraz. A życie jest jedno, i krótkie.

 


Pytam cię, więc kolego, ateisto. CO CIĘ PCHA DO TEGO, ABY MNIE PRZEKONYWAĆ, ŻE NIE MAM RACJI, WIERZĄC W BOGA? Swego rodzaju, misjonarski zapał? Niezrozumiały. Odwieczna chęć rywalizacji na dzidy, szpady, pistolety i argumenty? Być może. A może jakiś irracjonalny duchowy głos, o której pisał w swym "Traktacie teologicznym", Miłosz: „Nie żebym nigdy nie myślał: po śmierci nic nie ma. Kłamali sobie święci i prorocy, budowniczowie świątyń i mędrcy i poeci. Na mamy i nigdy nie mieliśmy Ojca ani domu (...) Tak myślałem, ale byłem świadomy, że to przemawia do mnie głos Nicości”. Ale wszak ty w ten Głos, również nie wierzysz. Więc, co?

 

Dariusz Kwiecień