Moja matka, która jest bardzo wierzącą osobą, usłyszała, że jest pewien zakonnik, który zna się dobrze na problemach homoseksualizmu. Długo mi o tym opowiadała i w końcu wymogła na mnie, bym spotkał się z tym augustianinem. Do spotkania doszło w Wurzburgu. Okazało się, że zakonnik też jest homoseksualistą. Powiedział mi, że życie jako homoseksualista jest zgodne z wiarą. Według niego, powinienem znaleźć sobie mężczyznę i spędzić z nim życie. Z matką radził mi zerwać kontakty. Po tym spotkaniu wszedłem na całego w środowisko homoseksualistów.

Pierwsze homoseksualne odczucia odkryłem w sobie już bardzo wcześnie, w wieku 14-15 lat. Miałem w tamtym czasie kontakty z moim kuzynem, ale traktowałem to bardziej jako rodzaj zabawy. Dzisiaj wygląda to tak, że on nigdy nie wykazywał skłonności homoseksualnych oprócz tamtego okresu. U mnie skłonności te wzmocniły się. Zainteresowanie męskim ciałem było u mnie większe niż ciałem kobiecym. Pomimo to wiedziałem od początku, że nie było to coś, czego pragnąłem, ponieważ zawsze marzyłem o tym, żeby być normalny, tak jak inni chłopcy w moim wieku. W okresie szkolnym dystansowałem się do nich trochę i na nieszczęście spotkałem niebawem kolegę, który odczuwał podobnie jak ja. Wkrótce nawiązała się między nami wspólnota dusz i trwała bardzo długo, mimo że nie doszło do kontaktów seksualnych.

W domu rodziców, który zawsze był i jest bardzo religijnym domem, nigdy nie rozmawialiśmy na tema t homoseksualizmu. Z dzisiejszego punktu widzenia uważam to za błąd, ponieważ dorastałem pod wewnętrzną presją.

W czasie studiów poznałem swoją późniejszą żonę, chociaż zainteresowanie mężczyznami było silniejsze. Nie starałem się o poznawanie dziewczyn, choć okazji było dużo.

Interesowali mnie właściwie tylko mężczyźni.

Z drugiej strony chciałem w przyszłości założyć rodzinę, a do tego potrzebna była oczywiście kobieta. Ponieważ moja przyjaciółka bardzo się mną interesowała, przystałem na to. Miałem wtedy pierwsze doświadczenie z mężczyzną i uważałem to za coś pięknego. Wiedziałem jednak od razu, że nie zostanie to zaakceptowane. Tak więc w pierwszej kolejności zastanawiałem się, co powie rodzina, co powie społeczeństwo. Jest to bardzo typowe dla homoseksualisty, ponieważ w początkowym stadium próbuje on wszystko sobie wytłumaczyć i usprawiedliwić się.

Wtedy zdecydowałem się powiedzieć o swoich homoseksualnych skłonnościach mojej przyjaciółce, że dla mnie to żaden problem, ponieważ mogę je w sobie stłumić i przejdą jakoś z biegiem czasu, jak choroba, która przemija. Zaskakujące, że moja przyjaciółka widziała to w podobny sposób do mnie i nie był to dla niej przypuszczalnie żaden problem. Jak się później okazało, był to problem i przez cały czas trwania naszego związku, a później w trakcie małżeństwa ciągle obserwowała, z jakimi mężczyznami rozmawiam, z kim się spotykam itd. W czasie studiów miałem dobrego przyjaciela, który był homoseksualistą i moja przyjaciółka wiedziała o tym. Nie mieliśmy kontaktu seksualnego, ale odwiedzaliśmy razem wiele dyskotek, co jest typowe dla życia studenckiego. Były to oczywiście dyskoteki dla homoseksualistów. Pewnego razu zabrałem ze sobą moją przyjaciółkę i ona oczywiście stwierdziła, że jest to odrażające. Teraz to widzę zupełnie jasno, ale wtedy nic nie rozumiałem.

W tamtym czasie zdecydowałem się na małżeństwo z przeświadczeniem, że wszystko jakoś samo się ułoży. Wokół mnie inni zakładali rodziny i ja również chciałem to zrobić. Pierwsze dwa lata małżeństwa przebiegły bezproblemowo, przy czym moja żona wymogła na mnie od razu, abym zakończył wszystkie kontakty z moimi homoseksualnymi przyjaciółmi. Tak też zrobiłem, chociaż z ciężkim sercem, ponieważ rozwinęły się już przyjaźnie i nie uważałem tego za całkowicie fair. Można powiedzieć, że homoseksualne skłonności przejawiały się podświadomie obciążały nasze małżeństwo. W domu był to temat tabu, o którym się nie mówiło, i wiem, że dla mojej ówczesnej żony był to duży problem. Po narodzinach dzieci, a raczej po narodzinach pierwszego dziecka, zaczęło być gorzej - jest to ciężka faza w życiu małżeństwa. Skłonności do mężczyzn wciąż we mnie tkwiły. Niestety, podczas drugiej ciąży mojej żony miałem kontakt z mężczyzną i krótką zażyłość. Wniosło to do naszego życia małżeńskiego zgrzyt, dał znać o sobie w następnym roku, ponieważ wtedy powiedziałem żonie, że nigdy jej nie kochałem. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, dlaczego wówczas nie odeszła.

Następne lata małżeństwa były dla nas torturą

Dla niej, ponieważ miała świadomość, że żyje z mężczyzną, który jej nie kocha. Dla mnie, ponieważ nacisk i kontrola z jej strony stały się tak silne, że nie mogłem zrobić kroku bez jej wiedzy; nawet moje spojrzenia były kontrolowane. Chciała wiedzieć, z kim się spotykam, chociaż w tamtym czasie nie miałem już żadnych kontaktów. Doszły do tego jeszcze prywatne problemy, które nie miały nic wspólnego z homoseksualizmem, oraz zrozumienie, że my we dwoje w normalnych warunkach nie moglibyśmy stworzyć udanej pary. Łatwo to było zrozumieć z naszych postaw: ona była zakochana, ja chciałem mieć rodzinę. To sprawiło, że się pobraliśmy. Zona w końcu mnie opuściła, a mój świat się zawalił, ponieważ zabrała ze sobą również dzieci.

Po trudnym dla mnie okresie ośmiu miesięcy zacząłem się z tego otrząsać i akurat wtedy trafiłem na pewnego ojca augustianina. W tamtym czasie powiadomiłem rodziców, że jestem homoseksualistą i miałem kontakty z mężczyznami. Moja matka, która jest bardzo wierzącą osobą, usłyszała, że jest pewien zakonnik, który zna się dobrze na problemach homoseksualizmu. Długo mi o tym opowiadała i w końcu wymogła na mnie, bym spotkał się z tym augustianinem. Do spotkania doszło w Wurzburgu. Okazało się, że zakonnik też jest homoseksualistą. Powiedział mi, że życie jako homoseksualista jest zgodne z wiarą. Według niego, moje przeżycia były znakiem - poprzez rozpad małżeństwa wygrał mój homoseksualizm, tzn. powinienem znaleźć sobie mężczyznę i spędzić z nim życie. Z matką radził mi zerwać kontakty.

Po tym spotkaniu wszedłem na całego w środowisko homoseksualistów, co było dla mnie nowe i bardzo pasjonujące. Bardzo szybko miałem związek z młodym mężczyzną, który trafił tam ze środowiska związanego z narkotykami. Poza tym, że wspierałem go finansowo, i to dosyć znacząco, na początku mój partner twierdził, że mnie kocha. Ja miałem takie wyobrażenie, że nasz związek powinien wyglądać jak między małżonkami. Przekonałem się jednak - i to nie tylko na podstawie tego związku - że wszystko polega jedynie na seksie i powierzchowności. Związek ten rozpadł się po trzech miesiącach.

W tym czasie oddaliłem się i coraz bardziej ograniczałem kontakty z moimi nie-homoseksualnymi przyjaciółmi. Wtedy też, po dwóch lub trzech miesiącach, poznałem kobietę, z którą się związałem, ponieważ marzenie o normalnym życiu cały czas było we mnie obecne. Związek ten rozpadł się bardzo szybko - nie była to miłość, a jedynie chęć bycia znowu z kobietą. Jakieś dwa, trzy tygodnie po tym rozstaniu poznałem znów innego, młodego mężczyznę. Wierzyłem, że w końcu znalazłem prawdziwe uczucie. Częściej mieszkałem u niego niż u siebie w domu. W czasie tego związku, który trwał półtora roku, zdecydowałem się na trwałe życie homoseksualisty, spalenie wszystkich mostów łączących mnie z domem oraz rozpoczęcie nowego życia. Ponieważ moje kontakty z heteroseksualnymi przyjaciółmi, a szczególnie z moją rodziną stawały się coraz rzadsze, byłem bardzo uzależniony od mojego ówczesnego przyjaciela. On był właściwie wszystkim, co mi zostało. Doszło do tego, że nie mogłem myśleć jasno o niczym innym, tylko o nim. W zasadzie, kiedy do niego przychodziłem, całe moje życie, moja praca, rodzina, środowisko stawały się dla mnie okropne. Żyłem tylko chwilami naszego bycia razem, a rano zmuszałem się do powrotu do tego szarego, znienawidzonego życia. Tego się trzymałem. Wydawało mi się, że ta prawdziwa miłość, którą wreszcie znalazłem, odgradzała mnie od zewnętrznego świata. Dzisiaj widzę to oczywiście całkowicie inaczej.

Związek ten rozpadł się po półtora roku z winy mojego przyjaciela. Zresztą wszystkie moje związki rozpadały się z winy innych, nigdy mojej. Ja zawsze troszczyłem się o związki. Kiedy wróciłem do domu po tym rozstaniu, zostałem zupełnie sam. W zasadzie nie miałem już nic, odkąd straciłem jego. W ciągu tych 18 miesięcy prawie straciłem swoją rodzinę, straciłem kontakty z otoczeniem, z moimi przyjaciółmi. Kiedy siedziałem w domu przez następne dwa dni, pozostały mi tylko dwa wyjścia: odebrać sobie życie albo zmienić się całkowicie.

Na szczęście miesiąc wcześniej miałem ostrą sprzeczkę z moją starszą siostrą, która miała wtedy kontakty z Opus Dei. Powiedziała mi, że jest wyjście - można się zmienić, a droga, którą podążam, nie uczyni mnie szczęśliwym, nawet jeśli będę udawał, że jestem szczęśliwy. Po tej rozmowie rozstaliśmy się bardzo źli na siebie. Ale w tym trudnym dla mnie czasie powstała w mojej głowie idea, że może rzeczywiście jest jakaś droga wyjścia. Na trzeci dzień, po dwóch nieprzespanych nocach, zadzwoniłem do niej i poprosiłem o dalszą pomoc. Dała mi adres księdza z Opus Dei, który znał doktora van den Aardwega i do którego natychmiast zadzwoniłem. Niestety, okazało się, że doktor opuścił Niemcy i przeniósł się do Holandii. Mnie było wszystko jedno, byłem gotowy pojechać nawet jeszcze dalej, jeśli znalazł­ bym kogoś, kto mógłby mi pomóc. Zadzwoniłem do niego i umówiłem się na termin, który został wyznaczony cztery tygodnie później.

W międzyczasie kupiłem książkę van den Aardwega pt. „Drama t zwykłego homoseksualisty". Ta książka była dla mnie objawieniem, ponieważ dokładnie opisywała moje życie od dzieciństwa aż do tego punktu, w którym się wtedy znajdowałem. A był to punk t rozstrzygający, który zaważył na tym, że terapia ta wydała się odpowiednia dla mnie . Człowiek, który tak długo zajmował się tą materią, problemem homoseksualizmu, opisał tak dokładnie moją sytuację, że coś musiało być w tej terapii. Pojechałem do niego, ale już z książki wiedziałem, że mój przypadek jest szczególnie ciężki. Na pierwsze oznaki poprawy trzeba było długo czekać, a dla mnie - jako człowieka niecierpliwego - nie była to ciekawa perspektywa.

Wtedy też miał miejsce pierwszy kontakt z Opus Dei, do którego wcześniej byłem nastawiony bardzo negatywnie. Miałem na ten tema t wiele sprzeczek z moją siostrą, ponieważ dla mni e była to sekta, ludzie, którzy byli zbyt surowi, dzielili się na kasty i pozbawiali się każdej przyjemności. To był mój obraz Opus Dei. Zadziwiające, że z takim nastawieniem poprosiłem siostrę o kontakt z nimi. Ciekawe jest, że inicjatywa wyszła ode mnie, nie z zewnątrz - ja sam tego chciałem. Dzisiaj widzę w tym działanie Boga, że dostałem się do ludzi, którzy mogli mi pomóc. Byli otwarci na mój problem, rozmawiali ze mną, nie osądzali, nie mówili: mój Boże, wziąłeś taki ciężar na siebie, że nie podołasz. Dodawali mi odwagi i wspierali - na początku często, a później, gdy nie było to już tak potrzebne, dali mi więcej swobody. Przez to wróciłem również do wiary.

W czasie trwania terapii zdałem sobie sprawę, że w moim przypadku wcale nie chodzi - lub nie chodziło - o seksualną orientację, lecz o zatrzymanie w moim rozwoju osobowym. Inni poszli dalej w rozwoju swojej orientacji i stali się mężczyznami zainteresowanymi dziewczynami. Ja zostałem chłopcem, który był niepewny, który nigdy nie miał odwagi, był raczej typem spokojnym, który nigdy nie chciał się ubrudzić, który zawsze chciał stać w drugim rzędzie, nigdy w pierwszym, który nie chciał rzucać się w oczy. To było całkiem nowe odkrycie, a perspektywa, że można całkowicie zmienić swoją osobowość, była tak kusząca, że powiedziałem sobie: zrobię to.

Na początku terapii byłem sam, tzn. właściwie nie opowiadałem nikomu, nawet rodzinie, o terapii, tylko próbowałem radzić sobie samemu. Zaangażowałem się zawodowo, tak że moja profesja znów sprawiała mi przyjemność. Założyłem agencję reklamową. Przeżyłem wiele trudnych chwil, ale odniosłem sukces. To umocniło mnie wewnętrznie. Wszystkimi konfliktami, które wtedy miałem, dzieliłem się nie z innymi, lecz z Bogiem. To było doświadczenie, którego wcześniej nie miałem. Ze problemy da się rozwiązywać nie przy pomocy innych, tzw. dobrych przyjaciół, ale można próbować robić to samemu, a właściwie razem z Bogiem. Doświadczenie Boga, doświadczenie wsparcia, że w żadnej sytuacji nie jestem sam, sprawiło, że rzeczywiście zdałem się na Niego. Z praktycznego punktu widzenia bardzo pomocne było Opus Dei, w którym znalazłem partnera do rozmowy. Tam można było rozmawiać o doświadczeniu Boga bez wrażenia, że ktoś patrzy na ciebie krzywo.

Jednocześnie zauważyłem, że homoseksualizm nie był już dla mnie tak ważny. Nie było ważne pytanie, czy chcę być teraz z kobietą czy, z mężczyzną, ale ważna była cała moja osobowość. Zauważyłem, że stałem się silniejszy, spokojniejszy. O ile wcześniej poszukiwałem wciąż partnera lub partnerki, z którymi mógłbym być szczęśliwy, o tyle teraz dylemat, czy ma to być kobieta, czy mężczyzna, oddalił się ode mnie, ponieważ byłem tak zajęty tym, co sobie założyłem, że nie miałem czasu na nic innego. Nie miałem czasu na zawieranie nowych znajomości, a już na pewno nie homoseksualnych. Kiedy powiedziałem mojemu staremu przyjacielowi, również homoseksualiście, o terapii, jaką przechodzę, natrafiłem oczywiście na niezrozumienie. Wiele ze mną dyskutował i był pewnie rozczarowany, że nie udało mu się odwieść mnie od tej drogi, ale w końcu to zaakceptował - ciekawość była większa niż niechęć. Dzisiaj nawet dzwoni do mnie i pyta o powodzenie terapii. To też upewnia mnie, że wybrałem właściwą drogę. A także przeświadczenie, że wszyscy szukają tej drogi, ale nie mają odwagi, aby nią pójść.

Na początku nie byłem zbyt zadowolony z terapii. W pierwszych czterech, pięciu miesiącach nie przebiegało to zbyt szybko. W czasie wolnym, czyli w niedziele, nie wiedziałem co ze sobą robić. W pierwszym tygodniu wszystko było w porządku, ale później wydawało mi się, że się cofam. Nie byłem już tak spokojny i pewny. Skontaktowałem się znów z doktorem van den Aardwegiem i zapytałem, czy nie powinienem zrobić czegoś innego. Odpowiedział mi, że problem leży w tym, że troszczę się tylko o siebie, że moja osoba jest cały czas w centrum, że JA jestem najważniejszy.

Przemyślałem to i stwierdziłem, że pójdę pracować do hospicjum. Hospicja są stosunkowo mało znane, mało popularne, ponieważ ludzie wyobrażają je sobie jako ciemne miejsce, dom śmierci. Na początku coś mówiło mi, że jestem zbyt słaby, zbyt wrażliwy, aby opiekować się śmiertelnie chorymi ludźmi. Również mój przyjaciel z Opus Dei sugerował, bym to sobie dobrze przemyślał, ponieważ takie miejsca są odpowiednie dla silniejszych charakterów. Podjąłem sam decyzję i powiedziałem sobie: zrobię to. Zadzwoniłem tam i pojechałem. Przepracowałem jeden dzień na próbę w hospicjum przyjmującym pacjentów chorych na raka, którym pozostały tylko trzy miesiące życia. Wiedziałem już po pierwszym dniu, chociaż był bardzo ciężki, że zostanę tam. Pracuję do dziś. Praca, opieka nad śmiertelnie chorymi ludźmi zbliżyła mnie bardzo do Boga.

Niedługo potem spotkałem moją dzisiejszą przyjaciółkę, ma m nadzieję, że przyszłą żonę, która znała mnie wcześniej, kiedy byłem homoseksualistą i żyłem z moim poprzednim partnerem. Już wtedy zakochała się we mnie, ale było oczywiste, że ta miłość nie jest możliwa. Nasze kontakty były luźne, telefonowaliśmy do siebie przez kilka miesięcy. Później powiedziałem jej, że jestem homoseksualistą i jestem w trakcie terapii. Zainteresowała się tym. Poza tym w hospicjum, w którym obecnie pracuję, przed paroma laty zmarła jej matka. To zaowocowało głębokim porozumieniem, które później rozwinęło się, ale w dłuższym czasie. Nie odbyło się to tak, jak zawsze się spodziewałem, czyli trzask - i ludzie zakochują się w sobie. Nic takiego się nie stało. Wszystko przebiegało luźno i, jak myślę, jest to zdrowe, że dorastamy razem. Praktycznie wypracowaliśmy naszą miłość. Ten rozwój wciąż odbywa się w naszym związku, tzn. czuję od dwu i pół roku - co jest najdłuższym związkiem od czasu rozwodu z moją byłą żoną - jakbym dzisiaj dopiero się zakochał. Mam też wrażenie, że jest to zdrowy związek.

Dzisiaj jeżdżę już bardzo rzadko do profesora van den Aardwega. Tylko na określone terminy, dwa razy w roku, ze względu na długą drogę: dwie godziny tam, dwie godziny z powrotem i dwie godziny terapii. Ale widzę już jasno swoją sytuację, znam swoje słabe strony, wiem, jak je zwalczać. Nie jestem jeszcze heteroseksualny. Dzisiaj jestem w takim położeniu, że nie jestem już obciążony, jestem wolny. Nie miałem żadnych kontaktów homoseksualnych oprócz kilku telefonów od moich starych przyjaciół, ale mają one miejsce bardzo rzadko. I kiedy spotykamy się, stoję na neutralnym gruncie, co jest respektowane. W ostatnim roku, jak sobie przypominam, miały miejsce dwie, trzy rozmowy telefoniczne i jedno spotkanie. Zauważam, że te dwa światy coraz bardziej oddalają się od siebie.

Rzeczy, które opowiadają mi homoseksualiści, w ogóle mni e nie interesują; uważam je za powierzchowne. Zauważyłem zresztą to już, kiedy prowadziłem aktywne życie homoseksualisty. Chodzi o powierzchowność relacji, niepewność w życiu każdego homoseksualisty oraz niezadowolenie ze swojej osobowości. Jestem mocno przekonany, że nie jest to problem społeczny, jak to się przedstawia. Mówi się, że społeczeństwo jest przeciwko homoseksualistom, że nie pozwala się im kochać. Nie zgadza się to z rzeczywistością, jeśli zbadać to dokładniej, ponieważ nigdy homoseksualiści nie mieli takiej wolności jak dzisiaj, a pomimo to niezadowolenie wśród nich jest takie samo. Nie znam żadnego homoseksualisty, który byłby w pełni szczęśliwy.

Obecnie pomagam mojemu dobremu przyjacielowi, a przynajmniej staram się go przekonać, żeby zaczął terapię. Jest teraz w punkcie, w którym nie opłaca się dalej żyć. Jest przekonany, że nie znajdzie szczęścia w życiu. Czasami myślę, że jest taki punk t w życiu każdego homoseksualisty, w którym ma on wątpliwości, czy będzie kiedykolwiek szczęśliwy.

W USA powstało na szczęście dużo inicjatyw zajmujących się tym problemem. Żałuję bardzo, że Niemcy są białą plamą pod tym względem. Sam przyłączyłem się do grupy internetowej „People can change", która pomaga homoseksualistom chcącym się zmienić, pokazuje różne środki wspierające tę drogę, różne formy terapii. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybieram się na spotkanie z pewnym człowiekiem mieszkającym we Frankfurcie, którego poznałem jako pierwszego Niemca w tej grupie internetowej, i który również chce zacząć terapię. Jest nieszczęśliwy i chce porzucić homoseksualizm.

Kristoff N. Moenchengladbach, kwiecień 2003

Pismo Poświęcone Fronda, nr 30 (2003 r.)