Łukasz Adamski: Cztery lata temu powiedział mi ksiądz w wywiadzie, że przyszłością Kościoła są „niewielkie wspólnoty, które jednak mają na tyle zdrowego poczucia własnej wartości i na tyle potrafią stworzyć własne struktury, żeby pokazać alternatywę dla modelu życia bez Boga”. Podobną tezę stawia od lat Benedykt XVI. Czy ta przyszłość właśnie nadeszła do Polski? 


Ks. Marian Machinek*: Sadzę, że nie należy zbyt szybko składać tzw. "Kościoła ludowego", tradycyjnego, do grobu. Jest to ogromny potencjał, którego nie wolno się wyzbywać. Wielkie nabożeństwa, poczucie wspólnoty, ale też najzwyczajniejsza niedzielna Msza św., na której ludzie się jednoczą, są wielkim skarbem. Jeżeli jednak w tym momencie, gdy jeszcze ludzie są w kościele w niedzielę, nie rozpoczniemy ewangelizacyjnej pracy od podstaw czyli głoszenia Ewangelii na nowo tym, którzy są tradycyjnie wierzący, ten potencjał będzie malał. Jeżeli nie uda nam się rozpalić ognisk w parafiach, które będą płonęły żywym ogniem, to potencjał ten zostanie zaprzepaszczony. Musimy w łonie kościoła ludowego i tradycyjnego stworzyć świadome grupy ludzi, którzy będą stanowili jego żywe centra. To jest rzeczywiście historyczna chwila, której nie wolno zaprzepaścić. Można tu zastosować znaną żeglarską komendę: wszystkie ręce na pokład!  Jeszcze nie musimy schodzić do „katakumb”.


Tym ogniskiem mają być świeccy?


Mogą i powinni się nim stać. W tym kierunku wskazuje też w swoim nauczaniu Benedykt XVI. W przyszłym roku odbędzie się synod na temat nowej ewangelizacji dla starego kontynentu. Musimy pamiętać jednak, że ewangelizacja dokonuje się przez osobiste decyzje pojedynczych ludzi. Ona nigdy się nie dokonuje poprzez masy. Ważne jest, byśmy potrafili stare prawdy ewangeliczne przekazywać nowoczesnym i zrozumiałym dla dzisiejszych ludzi językiem. Nie wystarczy tu homilia na niedzielnej Eucharystii. W czasie tych 10-15 minut nie może się dokonać skuteczna ewangelizacja. Homilia jest w zasadzie przeznaczona dla świadomych i zdecydowanych katolików, a przecież w niedzielę mamy w kościele wielu tych, którzy zapomnieli o Dobrej Nowinie, wątpią, wahają się.


Nową formą ewangelizacji miało być też tzw. pokolenie JPII. Zaledwie sześć lat po śmierci papieża, trzecią siłą w polskim parlamencie został antyklerykalny ruch. Na dodatek ruch został założony przez osobę, która wydawała tygodnik pokolenia JPII. Może ta symboliczna sytuacja pokazuje nam, że pokolenie JPII to medialna wydmuszka i zbyt wiele spodziewaliśmy się po młodych Polakach?


Ja bym tego tak nie powiedział. Nie uważam, że pokolenia JPII stało się nagle pokoleniem Janusza Palikota. To są pewne szablony. Bardzo wiele młodych osób zajmuje postawę wyczekującą. Nie są to ludzie zdecydowanie antyklerykalni. Jednak fakt, że niemal 1.5 miliona Polaków było gotowych oddać władzę w państwie w ręce ugrupowania tak zdecydowanie antyklerykalnego, jest rzeczywiście dzwonkiem alarmowym. To znaczy, że Ewangelia do nich nie dotarła. Oczywiście w każdym pokoleniu są i będą ludzie, których nie doprowadzimy do Chrystusa, nawet mając najlepsze programy i najlepszych kaznodziejów. Nie możemy zapominać o misterium iniquitatis czyli tajemnicy zła, która potrafi się czasem ujawniać w samym środku dokonującego się dobra. Jest jednak smutnym faktem, że nie dotarliśmy do tylu młodych ludzi i to musi dawać do myślenia. Daliśmy się ubiec. Ktoś dotarł do nich z anty-ewangelią.


No, ale pokolenie JPII miało być tym pokoleniem, które miało dotrzeć do innych młodych ludzi.

Nigdy nie jest tak, że Ewangelia dociera do każdego. Pamiętajmy, że nie zdobywa się dla Chrystusa pokoleń. Zdobywa się pojedynczych ludzi. Decyzji wiary nie da się zabetonować raz na zawsze. Każda generacja dokonuje ją w pewnym sensie od podstaw, od nowa. Ludzie, którym się wydawało, że wierzą, mogą odpaść od wiary, ale też niewierzący mogą się nawrócić. Chrystus pozostawia ludziom wolność, nawet za cenę ryzyka, że Go porzucą.


Ale co się stało przez te sześć lat, że ta nisza, która chwaliła się, że nie płakała po papieżu dziś ma wpływ na rzeczywistość?


Nie wierzę w to, że ludzie, którzy doznali głębokiego nawrócenia i przyjęli Chrystusa, masowo Go porzucają. Może tak być w pojedynczych przypadkach, jednak trudno sądzić, że dotyczy to tak wielu. Być może u wielu wybór Chrystusa i Kościoła był bardzo powierzchowny, emocjonalny, a takie motywacje nigdy nie wytrzymują próby czasu. Jezusowa przypowieść o siewcy mówi o tym, że "troski, bogactwa i przyjemności życia" potrafią tak zagłuszyć ziarno słowa, że nie ma siły wzejść, zakorzenić się i wydać owocu. Myślę też, że wielu tych, którzy zawsze byli antyklerykalni, poczuli się silni właśnie dzięki liderowi, który ich zjednoczył i dlatego w takiej liczbie pojawili sie też u przestrzeni medialnej. Pokolenie JPII nie obejmowało przecież wszystkich młodych ludzi . W Polsce od dawna istnieli ludzie, którzy walczyli z Chrystusem i Kościołem. Teraz jednak istnieje pewien punkt krystalizacyjny, który z pojedynczych ludzi zrobił agresywną i głośną grupę.


To może rację mają ci, którzy zarzucali młodym Polakom, że przyjęli kremówkowego Jana Pawła II?

 

Ja bym był ostrożny w takich szablonowych ocenach. Trzeba przyznać, że miłość do Jana Pawła II może u wielu naszych rodaków była niepogłębiona, ale to nie znaczy, że nie była prawdziwa. Ten zryw serca był autentyczny. Dziś przyszedł czas ponoszenia konsekwencji i opowiedzenia się za Chrystusem albo przeciwko Niemu. Paradoksalnie jest to wielka szansa. Wzrośnie zapewne niestety liczba ludzi, którzy publicznie opowiedzą się przeciwko Kościołowi, ale z drugiej strony cały szereg osób postawionych przed wyborem, stanie po jego stronie. To jest potencjał, który musimy zjednoczyć, dając tym ludziom poczucie wspólnoty i jedności w Kościele. 

 

Może problemem jest to, że brakuje charyzmatycznego lidera w polskim kościele i pukanie do trumny JPII już nie działa? Może więc dobrze, że do polskiego Sejmu weszła libertyńska lewica.  Obudzi to z drzemki naszych pasterzy.


Owszem, w historii Kościoła to właśnie czasy prześladowań i herezji mobilizowały i ujawniały ukryte siły. Nie przesadzałbym jednak z tą tęsknotą za charyzmatycznym przywódcą. Z punktu widzenia medialnego wizerunku ktoś taki byłby może istotny, ale nie należy tych socjologicznych miar zbyt łatwo przykładać do Kościoła. Kościół nie żyje siłą charyzmatycznego lidera. Żyje siłą Chrystusa, która ujawnia się w osobistych decyzjach pojedynczych ludzi. Niewątpliwie jednak wiarygodni i przekonujący pasterze, takie żywe "wizytówki" Kościoła, stanowili zawsze ważny element ewangelizacji. Nic jednak nie daje wzajemne spychanie winy za obecna sytuację przez wiernych na pasterzy i odwrotnie. Charyzmatyczni pasterze nie spadają z nieba, ale pojawią się na pewno wtedy, gdy uda nam się zbudować żywe chrześcijańskie wspólnoty.


Tylko jak trafić do wychowanych na MTV i telewizji ludzi? 

 

Trzeba szukać dróg żeby podawać dawne prawdy wiary za pomocą ultranowoczesnych środków. Jednego nie wolno nam zrobić pod żadnym pozorem: nie możemy rozmyć Ewangelii i przycinać jej wymagań, czynić z niej papki, strawnej nawet dla ateistów. To byłby może medialny sukces na parę lat. Ale nic poza tym. Musimy pozostać wierni Ewangelii, ale jednocześnie nie możemy dać sie prześcignąć  w wykorzystywaniu nowych środków komunikacji. I tutaj polski Kościół ma bardzo wiele do zrobienia. Dotyczy to kwestii szkolenia ludzi mediów, jak i szkolenia ludzi Kościoła występujących w mediach. Dotyczy to także pasterzy wszystkich szczebli, którzy muszą nauczyć się komunikatywnie przekazywać naukę Jezusa.


Jak pytam o tą drzemkę i wiarę wielu hierarchów, że status quo jest uświęcone bo widać to było podczas ostatniej antyaborcyjnej batalii 600 tysięcy Polaków. Niewielu hierarchów wsparło tą inicjatywę uważając, że kompromis aborcyjny jest nienaruszalną wartością. Okazuje się jednak , że żaden kompromis z Kościołem nie jest z betonu.  


Jest jeszcze wiele do zrobienia w kwestii wspólnych inicjatyw ludzi świeckich i pasterzy Kościoła, szczególnie w płaszczyźnie politycznej i społecznej. Czasami brak zrozumienia rozbija się o jakieś drugorzędne sprawy. Mamy w tej sprawie bolesne doświadczenia i Kościół będzie się uczył tej współpracy. Nie przesadzałbym natomiast z tą drzemką. To nie jest tak, że przez ostatnie lata wszyscy spali i nic nie robili. Jest wielu pasterzy, którzy w mediach jednoznacznie pokazują przesłanie Ewangelii. Nie jest prawdą, że mamy śpiący Episkopat i przebudzonych świeckich. Świeccy też potrafią spać, np. popierając albo zgadzając się bez sprzeciwu na niszczenie niedzieli poprzez zakupy. Zamiast się wzajemnie oskarżać, w sytuacji zmasowanego ataku na Kościół musimy zewrzeć szeregi i pogłębić współpracę.


Liberalni katolicy przekonują nas, że Kościół musi dopasować się do współczesnego człowieka i zweryfikować swoją naukę moralną by nie była tak przestarzała. Jednak w wielu krajach, gdzie zwyciężyła koncepcja skrajnego modernizmu, Kościoły opustoszały bardzo szybko. Może więc odpowiedzią jest powrót do źródeł czy do ortodoksji?


Nie ma już powrotu do czegoś co wielu nazywa „przedsoborowym kościołem”. Nie da się zawrócić kijem Wisły. Jednak mamy doświadczenie tego, co w niektórych krajach pod szyldem aggiornamento się dokonało. Widzimy również, jak bardzo dynamiczna stała się przestrzeń publiczna i jak bardzo łatwo, gdy człowiek na siłę chce się dostosować do pewnych laickich ram, można wylać dziecko z kąpielą. Wtedy, czasami wbrew własnej woli, można wyprzedać rzeczy najcenniejsze po zaniżonych cenach. Niewątpliwie Ewangelia zawsze musi być tak głoszona, by ludzie danego czasu ją rozumieli. Cała sztuka polega natomiast na tym, żeby głosić Ewangelie, a nie jakąś jej karykaturę, jakiś ersatz, obliczony na to, by ludzie i bez sprzeciwu ją przyjęli. Czasami Ewangelia jest znakiem sprzeciwu i gdy trafia na niewiarę i grzech, musi na początku powodować duchową czkawkę i niestrawność. Dopiero ten szok może prowadzić do nawrócenia. Współczesna przestrzeń publiczna polaryzuje się bardzo mocno. Widać, że świat jest coraz mniej podobny do tego, czego życzyłby sobie Chrystus. Mimo wszystko myślę, że nie należy zbyt szybko uciekać w jakieś getto, tylko trzeba próbować odzyskać przestrzeń publiczną dla Ewangelii. To oznacza gotowość do sporu i kompetentnego, zrozumiałego głoszenia Chrystusa.   


Kościół jest gotowy na ten spór? Czy nie czuje przed nim lęku? Jakoś nie widzimy hierarchów, którzy upominają polityków katolików, gdy ci głoszą rzeczy sprzeczne z nauką Kościoła. Politycy opowiadający się publicznie przeciwko nauce moralnej Kościoła dostają Komunię św.


Tam gdzie jest wielkie publiczne zgorszenie, tam powinna być oczywiście odpowiednia reakcja. Sądzę jednak, że Kościół nie powinien o razu reagować zakazami i posyłać publicznie konkretnych ludzi do jakiegoś kościelnego kąta. Wygramy tylko wtedy, gdy przekonamy, a nie wtedy, gdy pójdziemy na skróty i będziemy usiłowali spacyfikować lub wystraszyć naszych adwersarzy. Publiczny zakaz przyjmowania komunii św. powinien być ostatecznością, zresztą obowiązują tu dosyć ścisłe postanowienia Kodeksu Prawa Kanonicznego. Dlatego nie zawsze brak surowej reakcji ze strony pasterzy musi być postrzegany jako przejaw lęku. Pasterska roztropność każe wziąć pod uwagę, że pojedynczy człowiek potrzebuje czasu, by przebyć pewną drogę ku Chrystusowi. Nierzadko trzeba mu pozostawić pewną przestrzeń i czas, by mógł dojrzeć. Ludzie nie zmieniają się na kliknięcie. Słusznie pragnąc jednoznaczności ocen, nie wolno nam zapominać, że Ewangelia nie jest nauką o zakazach i nakazach. Jest Dobrą Nowiną o miłości Boga i Jego gotowości do zbawienia grzeszników. I to musi zostać wiarygodnie przekazane. Stara praktyka kościelna mówi, że powinno się o wiele więcej przypominać o kwestiach zasadniczych. Poszczególne decyzje dokonują się zaś w konfesjonale. I to absolutnie nie powinno podlegać niczyjej ocenie, chyba, że chodzi o publiczny grzech, na tyle mocny, że trzeba zareagować.

   

Czyli walka poprzez miłość a nie wskazywanie palcem?


Właściwej, ewangelicznej miary w łagodności i surowości musimy się ciągle na nowo uczyć od Chrystusa. Łagodność bez prawdy byłaby fatalną w skutkach słabością. Ale też prawda bez łagodności łatwo przerodziłaby się w tępe okrucieństwo. Wielu wierzących ma pokusę szybkich rozwiązań, czarno-białych ocen, podzielenia świata na dobrych i złych. W tym zapale czasami zachowują się jak ktoś, kto chciałby dokonać skomplikowanej chirurgicznej operacji za pomocą siekiery. Jedno jest pewne: miłosiernej, ewangelicznej miłości nie wolno nam odkładać na później, na czas, gdy świat przyjmie Ewangelię. Ta miłość jest sednem Dobrej Nowiny i musi być jasno ukazywana dzisiaj. Inaczej popełnilibyśmy karygodny błąd, usiłując głosić Ewangelię za pomocą antyewangelicznych metod.


Jednak mamy chyba, paradoksalnie dzięki żelaznej kurtynie, możliwość zobaczyć co laicka rewolucja zrobiła w krajach zachodnich. Kilka dni temu publicysta „Daily Telegraph” napisała, że bycie otwartym chrześcijaninem w Anglii to dowód odwagi.  Nie możemy powiedzieć, że nie wiedzieliśmy co nas czeka. Może w tym jest również nasza siła?


Patrząc na ostatnie pół wieku, widać wyraźnie, jak Bóg potrafi wyprowadzić dobro z najgorszego zła. Żelazna kurtyna, która była jednoznacznym złem, sprawiła, że doświadczenia Kościoła w poszczególnych częściach Europy nie są takie same. Z jednej strony mamy Zachód, który wiele stracił ze świeżości wiary, ale też niejednokrotnie zahartował się w walce z laicyzacją i wojującym ateizmem. Z drugiej strony - Wschód, który wielokrotnie zachował jeszcze substancję wiary, ale konfrontację z falą ateizującej laickości ma jeszcze przed sobą. Możemy skutecznie się jej przeciwstawić, pamiętając o skutkach "spalonej ziemi" na Zachodzie. Wschodni zapał i zachodnie doświadczenie mogą się okazać bardzo udaną mieszanką. Dzięki odmiennych losów poszczególnych Kościołów lokalnych w Europie, wynikających z powojennego jej podziału, można mówić o swoistej "błogosławionej winie" żelaznej kurtyny. Dzięki niej mamy szansę, by właściwie odpowiedzieć na wyzwania czasów.


Młodzi ludzie na zachodzie nie stali się jednak ateistami. Ateizm wymiera. Oni natomiast skierowali się w stronę nowych wierzeń. New Age, wróżbiarstwo etc.  Więc ta chęć poznania prawdy może gdzieś się tli?


Ateizm w Europie zachodniej i Ameryce przybiera nową twarz. Jest to ateizm walczący, oparty o dokonania nauk empirycznych, który z iście oświeceniowym, niemalże "religijnym" zapałem próbuje przekonać świat, że religia jest nie tylko sprawą zbędną, ale wielce szkodliwą. Jest to zjawisko niezwykle krzykliwe. Z drugiej strony istnieje jednak ogromna tęsknota za duchowością, za głębią, wynikająca z rozczarowania konsumpcjonizmem i palącej potrzeby życia w akceptującej i wspierającej wspólnocie. Obydwa te zjawiska są wyzwaniem i szansą dla Kościoła. Mamy wokół nas bardzo wiele otwartych serc, które czekają na Ewangelię. I od nas zależy czy uda nam się w wiarygodny sposób ją głosić. Oni czekają i są gotowi. Reszta zależy od nas. 

  

Dziękuję za rozmowę.

 

/ 

*Ks. Marian Machinek, prof. Teologii. Studiował na Uniwersytetach w Wiedniu i Augsburgu. Jest profesorem Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie i kierownikiem Zakładu Teologii Moralnej oraz redaktorem naczelnym naukowego rocznika Wydziału Teologii UWM “Forum Teologiczne”. Autor kilku książek w tym „Życie w dyspozycji człowieka” i „Śmierć w dyspozycji człowieka”.