Nie odważył się na to Józef Stalin, jeden z największych zbrodniarzy w światowej historii, ani jego następca Nikita Chruszczow. Podobnie wszyscy inni przywódcy Kremla aż do czasu upadku Związku Radzieckiego w 1991 roku. Czy akurat Władimir Putin, w końcu jeden z trzech jako tako demokratycznie wybranych szefów państw w rosyjskiej historii, podejmie owe ryzyko?

Mowa jest o ataku na NATO. A konkretnie – na państwa bałtyckie, zaanektowane niegdyś przez Związek Radziecki, po tym, jak Hitler zaoferował je Stalinowi. Dziś granica między krajami członkowskimi NATO, Estonią, Łotwą, Litwą i Polską, a Rosją i sprzymierzoną z nią Białorusią liczy 1300 kilometrów. A jeśli postrzega się świat tak, jak litewski minister obrony Juozas Olekas, regionowi temu grozi wielkie niebezpieczeństwo. Nie można wykluczyć – stwierdził Olekas – że Rosja wykorzysta manewry w pobliżu granicy, by dokonać inwazji.

Jastrzębie, tacy jak były dowódca NATO Wesley Clark czy emerytowany generał Bundeswehry Egon Ramms, mówią o "Luce Bałtyckiej", nawiązując do słynnej "Luki Fuldańskiej" w czasach zimnej wojny. Tam, we wschodniej Hesji, NATO-wscy stratedzy spodziewali się niegdyś ze strony ZSRR wielkiego uderzenia pancernego. Nigdy do niego nie doszło. Teraz zaś rosyjski atak miałby nastąpić gdzieś pomiędzy estońską Narwą na północy a białoruskim Brześciem na południu.

NATO potwierdziło swoją wolę rozbudowy konwencjonalnych sił zbrojnych. Odziały szybkiego reagowania już są, teraz Sojusz chce, by kilka tysięcy żołnierzy stacjonowało w trzech krajach bałtyckich i w Polsce. 50 tysięcy ludzi ma być gotowych do odparcia rosyjskiego ataku i coraz częściej pojawiają się opinie, że powinno ich być znacznie więcej. Obecnie ton nadają podżegacze.

Rosja jest "egzystencjalnym zagrożeniem" – stwierdził niedawno NATO-wski dowódca Philip Breedlove, który już w czasach apogeum kryzysu ukraińskiego zasłynął jako zwolennik twardego kursu. Rosja stanowi większe niebezpieczeństwo dla Europy niż tzw. Państwo Islamskie – grzmiał polski minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Zaś na początku czerwca duński oficer NATO Jakob Larsen publicznie żądał wręcz: "Musimy znowu nauczyć się prowadzić wojnę totalną". Larsen dowodzi nową placówką NATO na Litwie i nie wie najwyraźniej, że ostatni raz do totalnej wojny nawoływał minister propagandy Rzeszy Joseph Goebbels swoim przemówieniu w 1943 roku.

Takie wypowiedzi, niezauważone w większości przez opinię publiczną, sprawiły, że niemiecki minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier ostrzegł niedawno przed "pobrzękiwaniem szabelkami i wojennymi wrzaskami" – zgodnie z bon motem francuskiego premiera Georgesa Clemenceau, że wojna jest zbyt poważną sprawą, by pozostawić ją generałom. Ostrość, z jaką Steinmeier został skrytykowany za swoje ostrzeżenie, pokazuje, jak niewielka jest gotowość, by przerwać na chwilę i spojrzeć szerzej. Demokratyczny Zachód mógłby pozwolić sobie na nieco więcej luzu. Ma bowiem pod wieloma względami przewagę nad na wpół autorytarną Rosją – wojskową, gospodarczą i polityczną.

Nagła zmiana klimatu

Od dawna jednak niektórzy neokonserwatywni członkowie tak zwanej strategic community, czyli niewielkiego międzynarodowego koła akademickich ekspertów od strategii, wojskowych i polityków, znowu toczą debaty na temat prowadzenia i zwyciężania ograniczonych wojen nuklearnych z Rosją. - Ameryka musi przygotować się na wojnę ograniczoną – domagał się na przykład kilka miesięcy temu naukowiec Elbridge Colby, wieloletni doradca amerykańskiego Departamentu Obrony. Takie rozważania snuto po raz ostatni w latach osiemdziesiątych, gdy Wschód i Zachód stały na krawędzi wojny atomowej.

Winę za tę nagłą zmianę klimatu ponosi w przeważającej mierze Władimir Putin. Dokonując aneksji Krymu, złamał prawo międzynarodowe, a mieszając się w sprawy Ukrainy, naruszył fundamentalne wartości, jakie niegdyś doprowadziły do zakończenia konfliktu między Wschodem a Zachodem. Jego wojownicy grozili nawet Danii i Polsce atakiem nuklearnym. Nic dziwnego, że w tej chwili wielu spodziewa się po nim wszystkiego, również rzeczy najgorszych. Putinowi było stosunkowo łatwo odebrać Krym rozdartej Ukrainie. Lecz NATO jest najsilniejszą na świecie militarną maszynerią, w jej przewagę nie wątpią nawet ci, którzy najgłośniej domagają się dozbrojenia przez NATO Europy Wschodniej.

Moskwa natomiast wciąż jeszcze odczuwa skutki największego chyba w światowej historii rozbrojenia w czasach pokoju, z którymi postępował w parze rozpad Związku Radzieckiego. Pomimo najnowszych decyzji zbrojeniowych w erze Putina rosyjski budżet obronny to zaledwie jedna dziesiąta budżetu NATO. Rosyjski przemysł jest zacofany, a społeczeństwo stare. Jeśli Putin nadal będzie prowadził swój kraj ku antyzachodniej autokracji, Rosji grozi, że znowu stanie się "Górną Woltą z rakietami atomowymi", jak szydził niegdyś ze Związku Radzieckiego Helmut Schmidt.

Również Zachód drastycznie rozbroił się po upadku muru berlińskiego. Ale potem zaczęła się wojna z terroryzmem i podczas gdy słaba rosyjska gospodarka wytyczała ambicjom Kremla jasne granice, amerykańskie siły zbrojne korzystały z postępu technicznego. Nowo zdobyte umiejętności lepszego tropienia i niszczenia ruchomych celów, takich jak łodzie podwodne i rakiety, sprawiały, że eksperci zaczęli mówić o prawdziwej rewolucji w technologii zbrojeniowej.

Już dziesięć lat temu sensację wywołali dwaj amerykańscy naukowcy, którzy przeprowadzili komputerową symulację amerykańskiego ataku na Rosję i opublikowali jej wyniki w poważanym fachowym czasopiśmie "Foreign Affairs". Według nich Waszyngton dzięki swoim bombowcom, rakietom interkontynentalnym i rakietom samosterującym dysponuje możliwością rozbrojenia nuklearnego Rosji jednym jedynym atakiem, czyli może wyeliminować całą jej broń atomową. Minęła już więc epoka atomowego odstraszania, gdy obie strony musiały obawiać się, że w przypadku ataku zostaną zniszczone przez drugie uderzenie. Zamiast "Mutual Assured Destruction", Wzajemnego Zagwarantowanego Zniszczenia, będziemy więc mieli do czynienia z nuklearną hegemonią USA?

Szacunki te zostały skrytykowane jako przesadzone, ale w technologiczną przewagę amerykańskich strategicznych sił zbrojnych nie można wątpić.

Od dłuższego czasu amerykańskie siły powietrzne i marynarka wojenna optują za nową generacją broni konwencjonalnej do "natychmiastowego globalnego uderzenia" ("Prompt Global Strike"). Mają one umożliwić Waszyngtonowi zaatakowanie "w ciągu godziny wszędzie na świecie" – czego dowiodły niedawne badania przeprowadzone na zlecenie Kongresu USA. Amerykańskie wojsko twierdzi, że chce z ich pomocą zwalczać globalny terroryzm.

Nie trzeba mieć antyamerykańskich poglądów, żeby być w stanie wyobrazić sobie, że takie scenariusze mogą niepokoić rosyjskie przywództwo. Zbyt żywa jest jeszcze pamięć o George’u Bushu juniorze, który okłamał świat, by usprawiedliwić wojnę w Iraku, i w doktrynie nazwanej jego imieniem nadał Stanom Zjednoczonym prawo bronić się za pomocą prewencyjnego uderzenia przed jedynie ewentualnym atakiem.

Niezapomniany jest też strategiczny dokument autorstwa Paula Wolfowitza, wiceministra obrony USA za prezydentury Busha, głoszący, że USA muszą za wszelką cenę przeszkodzić powstaniu nowego, wrogiego supermocarstwa – jeśli będzie trzeba, używając do tego celu amerykańskiego arsenału broni. Czy można wykluczyć, że w możliwym do przewidzenia czasie do Białego Domu nie wprowadzi się znów polityk pokroju George'a W. Busha.

Jednym z ironicznych zwrotów historii jest fakt, że Rosja wykorzystuje dziś strategię atomowego odstraszania, za pomocą której NATO w czasach zimnej wojny przeciwstawiało się siłom Układu Warszawskiego. Rosjanie, pozostający w tyle pod względem broni konwencjonalnej, chcą groźbami użycia bomby atomowej powstrzymywać potencjalnego wroga przed atakiem.

Z naszej perspektywy insynuowanie planów uderzenia przez NATO na Petersburg wydaje się absurdalne. Sojusz Północnoatlantycki ma charakter obronny i ani Obama, ani Merkel czy Hollande nie mogą ani nie chcą niczego tu zmieniać.

Lecz myślenie w kategoriach najgorszego, co może się wydarzyć, nie jest specjalnością zachodnich jastrzębi, również w Rosji ma ono niedobrą tradycję. Kiedy po zakończeniu zimnej wojny otworzono archiwa, jedną z największych niespodzianek było to, że elita komunistyczna w Moskwie poważnie brała pod uwagę możliwość ataku ze strony NATO.

Jesienią 1983 roku podczas manewrów NATO lęk przed uderzeniem Zachodu był w Moskwie tak wielki, że Kreml postawił w stan gotowości część swoich nuklearnych sił zbrojnych. Agenci KGB starali się dowiedzieć, czy Brytyjczycy, w przygotowaniu do wojny, zwiększyli swoje zapasy krwi. Oprócz kryzysu kubańskiego w 1962 roku pierwsze dni listopada 1983 roku uważane są dzisiaj za jeden z najbardziej niebezpiecznych epizodów w historii konfliktu między Wschodem a Zachodem.

Dawny agent KGB Władimir Putin i większość jego zaufanych ludzi wzrastała w systemie radzieckim, Nigdy nie przestali oni postrzegać NATO jako zagrożenia.

Co kuriozalne, zachodnia przewaga przysparza zmartwień nie tylko strategom na Kremlu, również zwolenników zbrojeń po stronie Zachodu stawia ona przed problemem argumentacyjnym. NATO-wskie zbrojenia w Europe Wschodniej wywołują bowiem wrażenie, że niemiecka minister obrony Ursula von der Leyen i jej koledzy z pozostałych państw Sojuszu nie wierzą w odstraszające działanie amerykańskich rakiet i bomb atomowych. Jeśli jednak poważnie biorą pod uwagę możliwość ataku ze strony Putina, powinni nie tylko umieścić kilka tysięcy żołnierzy w krajach bałtyckich, lecz wprowadzić tam potężne siły zbrojne. W ten sposób już zupełnie wrócilibyśmy do czasów zimnej wojny.

Absolutne bezpieczeństwo dla jednej strony oznacza jego absolutny brak dla wszystkich innych. Putin zapowiedział już, że na nowe postanowienia NATO zareaguje środkami przeciwdziałającymi.

Zadeklarowanym celem obecnych zbrojeń NATO jest umocnienie wschodniej granicy Sojuszu. Należy wątpić, czy ów cel zostanie osiągnięty.

fg/Der Spiegle/Onet