XX i początek XXI wieku przyzwyczaiły nas do wielkich pontyfikatów, skupionych na wielkich bojach z nazizmem i komunizmem (Pius XII i zupełnie odmienny, a jednak tak samo walczący Jan Paweł II), z dyktaturą relatywizmu (tu znowu trzeba wymienić Jana Pawła II i Benedykta XVI), pontyfikatów formułujących teologiczne wizje, które miały przemieniać myślenie Kościoła, ale i teologię (Pius XII, Paweł VI, Jan Paweł II i Benedykt XVI). A teraz mamy zupełnie inny pontyfikat. Oszczędny w słowach, mocny w gestach i wciąż budzący pytanie, jak mamy na niego odpowiadać. Papież Franciszek czasem głosi kazania, jak niezwykle bliski ludziom proboszcz, a nie jak pasterz całego świata, skupia się na nawróceniu w codzienności, a nie na wielkich wizjach przyszłości. Można powiedzieć, że postawę Franciszka doskonale podsumowują słowa wypowiedzianej podczas Drogi Krzyżowej: „Nie chcę dodawać wielu słów”.

 

Proste prawdy papieża Franciszka

I tak było w zasadzie od samego początku. Już „programowa” homilia skupiona była na nawróceniu, strzeżeniu Jezusa i budowaniu wiary w naszej codzienności. A potem było równie codziennie i przyziemnie. Księża usłyszeli, że mają mieć otwarte świątynie i siedzieć w konfesjonałach, i wtedy ludzie do nich przyjdą, a wcześniej Ojciec święty uświadamiał im, że mają wciąż wychodzić do ludzi, bo inaczej stracą swoje powołanie i sens swojego życia.

„Kapłan, który mało wychodzi z siebie do innych, który niewiele namaszcza – nie mówię „wcale”, bo nasi wierni – Bogu dzięki – porywają nam namaszczenie – traci to, co najlepsze z naszego ludu, to, co potrafi ożywić najgłębszą część jego kapłańskiego serca. Ten, kto nie wychodzi z siebie, zamiast być pośrednikiem, staje się stopniowo najemnikiem i zarządcą. Wszyscy znamy różnicę: najemnik i zarządca „otrzymali już swoją zapłatę”, a ponieważ nie narażają swojej skóry i swojego serca, nie otrzymują serdecznego podziękowania, wypływającego z serca. Stąd właśnie pochodzi niezadowolenie niektórych księży, którzy w końcu stają się smutni, - smutnymi księżmi- zamieniają się w pewien rodzaj kolekcjonerów antyków albo nowinek, zamiast być pasterzami „pachnącymi jak owce”. Proszę was o to – bądźcie pasterzami pachnącymi jak owce, aby można to było odczuć! Pasterzami pośród swojej trzody i rybakami ludzi. To prawda, że tak zwany kryzys tożsamości kapłańskiej zagraża nam wszystkim i dołącza się do kryzysu cywilizacji. Jeśli jednak potrafimy rozbić jego falę, to możemy wypłynąć na głębię w imię Pana i zarzucić sieci” - mówi papież.

A za pomocą gestów (także budzących kontrowersje, takich jak obmycie nóg nie tylko mężczyznom katolikom, ale także kobietom muzułmankom) pokazuje na czym służba, zaangażowanie, ale także codzienne chrześcijaństwo polega. To nieodmiennie służba, zaangażowanie, walka o prawdę, ale także o sprawiedliwość, godności, pokój. A przede wszystkim głoszenie Chrystusa i życie Jego nauczaniem w codzienności. Życie niełatwe, bo wymagające bycia wciąż na kontrze do świata, ale i do naszych własnych przyzwyczajeń.

 

Lekki pontyfikat

Trudno też nie dostrzec, że papież rezygnuje z wielu gestów, zwyczajówm czy elementów stroju. I wydaje się, że może to być spowodowane świadomością, że choć wspaniale wyrażają one Prawdę, to jednocześnie w świecie, który stracił swoje zakorzenienie, świadomość własnej przeszłości, przestają już one znaczyć – w odbiorze społecznym – cokolwiek poza samymi sobą. Papież Franciszek zaś, inaczej niż jego poprzednik, nie zamierza już walczyć o przywrócenie im sensu, przywrócenie pamięci, odradzanie łacińskiej, a także europejskiej tradycji katolicyzmu, a chce pozostawić jedynie to, co najistotniejsze: czystą Ewangelię, która musi być „czytana” i „pokazywana” przez symbole i działania zrozumiałe dla współczesnego „homo videns”, człowieka ukształtowanego już nie przez Słowo, a przez Obraz.

Wezwanie do ubóstwa, ma także – o czym pisałem już na łamach portalu „Fronda” - podobny wymiar. Ma ono uczynić z Kościoła o wiele sprawniejsze oddziały ewangelizacyjne, które pozbawione są zbędnego balastu własności, a skupiają się jedynie na głoszeniu Chrystusa. W wielu krajach (w Polsce jeszcze nie, ale kto wie, czy nie jest to tylko kwestia czasu) własność Kościoła, wspaniałe, piękne i będące wyrazem głębokiej wiary świątynie, są już obciążeniem. Utrzymanie ich kosztuje bowiem tak dużo, że nie starcza pieniędzy na ewangelizację, głoszenie. Ubóstwo w takiej sytuacji oznacza zaufanie Panu i odkrycie, że i bez własności można głosić i żyć Panem. Ale... żeby taka postawa była racjonalna, to trzeba przyjąć, że to już nie instytucje, a Wspólnota głosząca, jest najważniejsza. A to w istocie odsyła nas ku Paruzji, tak ściśle związanej z Paschą.

 

Kościół końca czasów

I właśnie świadomość „końca czasów”, konieczności jeszcze mocniejszego skupienia się na głoszeniu konieczności nawrócenia i prostej, ale jakże głębokiej Prawdy o Chrystusie Jedynym Zbawicielu, wydaje się najprostszym (a dla mnie jest też najlepszym) zrozumieniem tego, co Bóg nam przez ten prosty pontyfikat chciał powiedzieć. To już nie jest czas walki o Europę, o cywilizację, o liturgię i jej wielką prawdę, ale czas walki o każdą duszę, o każdego z nas. W takiej sytuacji troska o stroje, przepisy (choć niezwykle ważne, bo pilnujące prawdy przekazu) prawne, konwenanse, traci już znaczenie. Trzeba gorliwie i do końca głosić Pana, który przychodzi, choć nie znamy dnia ani godziny Jego przyjścia. Trzeba samemu się nawracać i wzywać do nawrócenia, które dokonuje się poprzez codzienne wybory. Proste, jak proste są homilie papieża Franciszka.

Tomasz P. Terlikowski