Stwierdzenie, że w dzisiejszej debacie politycznej dochodzi do pomieszania tematyki publicznej z prywatną, niesłusznie uchodzi za banał. W istocie mamy do czynienia nie z pomieszaniem, ale z zalaniem debaty przez agendę prywatną, która zdominowała publiczną, spychając ją na daleki margines.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy porównać nagłówki dzisiejszych gazet – tych mieniących się opiniotwórczymi, a coraz częściej podążającymi za brukowcami, będącymi w coraz większym stopniu rzeczywistymi opiniotwórcami naszych czasów – z tymi sprzed 50, 100 lat. Na każdym kroku rozwody, romanse i osobiste cechy polityków zajmują w debacie wielokrotnie więcej czasu niż ich decyzje związane ze stanowieniem prawa, wydatkowaniem pieniędzy podatników, grami interesów.

Całe zastępy intelektualistów i komentatorów, powołanych do objaśniania meandrów polityki zwykłym ludziom, zamiast analizować zmiany w przepisach i rekonfiguracje układów sił – oddają się domorosłemu psychologizowaniu. W efekcie przeciętny członek demokratycznej publiczności ma bardzo blade (i coraz bledsze) pojęcie o tym, co się dzieje w sferze rzeczywiście publicznej – jak wydawane są jego pieniądze i jakim prawom podlega. Wie natomiast coraz więcej – a przynajmniej tak mu się wydaje – o politykach jako ludziach prywatnych.

Nadal umiemy mówić. Ale w sferze publicznej używamy tej zdolności głównie do bełkotania o sprawach nieistotnych.

W poszukiwaniu aprobaty

Jak mogło do tego dojść? Najbardziej kompletnej i najciekawszej znanej mi odpowiedzi udzielił amerykański socjolog Richard Sennett w książce „Upadek człowieka publicznego”. Jego zdaniem za inwazję prywatności do sfery publicznej odpowiada plaga narcyzmu. W sensie psychiatrycznym jest to najczęstsze zaburzenie osobowości w dobie późnej nowoczesności. W wymiarze filozoficznym narcyzm oznacza właśnie odwrócenie relacji między sferą prywatną a publiczną: odtąd interesujące w polityce jest przede wszystkim to, w czym można dostrzec grę osobowości, aspekt prywatny.

W punkcie wyjścia Sennett reinterpretuje mit o Narcyzie. Młodzieniec ten utopił się, jak wiemy, w wodzie, obserwując swoje odbicie. Przywykliśmy sądzić, że stało się to z powodu samozachwytu. Socjolog podkreśla inny aspekt: zaabsorbowanie sobą tak dalekie, że prowadzące do zaprzestania odróżniania rzeczywistości wewnętrznej od zewnętrznej, aż po zgubę.

Analogicznie narcyzm jako zaburzenie osobowości nie oznacza wcale (wbrew potocznemu mniemaniu) samozachwytu. Przeciwnie: cierpiący nań ludzie są chronicznie niedowartościowani i niezadowoleni z siebie, nieustannie poszukując aprobaty. Obiektem ich miłości własnej nie jest prawdziwe „ja”, lecz wyidealizowany wizerunek, który pracowicie tworzą na użytek otoczenia.

Oddajmy głos psychologowi i psychoterapeucie Wojciechowi Eichelbergerowi: „Narcyz nie tylko siebie nie ceni, ale przede wszystkim nie zna. Wie, jaki chciałby być, ale jaki jest – nie ma pojęcia. W dzieciństwie nauczył się, jaką ma grać rolę, aby ważne osoby z jego otoczenia były z niego zadowolone. Jednocześnie przeczuwa najgorsze: »Jestem nikim, nic niewartym zerem, bo tym, jaki jestem naprawdę, nikt się nigdy nie zainteresował«. Wydaje mu się, że psychologicznie nie istnieje poza rolą, którą gra.

Odbity wizerunek musi być idealny, każda rysa to ogromne ryzyko. »Przecież ciągle ktoś na mnie patrzy«. Narcyz nie akceptuje siebie, więc akceptacji szuka na zewnątrz. Jest skrajnie wrażliwy na opinie innych o tym, jak wygląda, jak jest ubrany, jak się zachowuje. Sam też nie spuszcza z siebie krytycznego spojrzenia. Chce mieć kontrolę każdego szczegółu przebrania, scenografii i skryptu. Pacjent mówi: »Czasem mam wrażenie, jakbym stał z boku i ciągle siebie oceniał«. Narcyz dźwiga ciężkie, wymagające lustro, w które co chwila zerka. Obsesyjnie też korzysta z prawdziwych luster, żeby nadzorować swój wygląd i swoją grę. Nie idzie do łazienki zrobić siku, tylko popatrzeć, czy wszystko jest pod kontrolą” – puentuje swój wywód Eichelberger.

Tak zaburzona osobowość unieszczęśliwia zarówno jej posiadacza, jak i jego bliskich. „Gardzę ludźmi, którzy mnie cenią”, „to musi być jakaś idiotka, skoro zakochała się w kimś tak beznadziejnym jak ja” – te pozornie paradoksalne wyznania narcystycznych pacjentów są zrozumiałe, zważywszy na ich obsesyjną koncentrację na własnym wizerunku, połączoną z pogardą wobec swojej prawdziwej tożsamości. Bo osiągając sukces zawodowy i prywatną bliskość – o które tak bardzo zabiegał – narcyz ma poczucie, że na nie nie zasłużył, skoro zawdzięcza je starannie odgrywanej roli, a nie „właściwemu” sobie. Stąd też ciągły lęk przed demaskacją i związana z nim trudność w nawiązywaniu rzeczywiście bliskich relacji.

Zła odpowiedź na dobre pytanie

W „Upadku człowieka publicznego” Sennett pokazuje, że rozpowszechnienie narcyzmu jako zaburzenia psychicznego ma fundamentalne konsekwencje społeczno-polityczne. Prowadzi bowiem do fałszywego postrzegania społeczeństwa jako „wielkiego systemu psychicznego”.

Innymi słowy, ludzie okazują się tak bardzo zaabsorbowani sobą, że zasadniczo cierpi na tym ich percepcja świata zewnętrznego: interesuje on ich o tyle, o ile jest odbiciem tego, co dzieje się w ich wnętrzach. Oto „wszelkiego rodzaju stosunki społeczne są prawdziwe, wiarygodne i autentyczne, jeśli bliskie są wewnętrznym psychologicznym problemom każdego człowieka”.

Skąd tak głęboka zmiana? Jej genezy Sennett upatruje w (po Weberowsku rozumianej) samej istocie nowoczesności: kapitalizmie i sekularyzacji. Te dwa wielkie, rewolucyjne w swojej naturze, procesy razem wzięte – pogrzebały dawny, oparty na tradycji chrześcijańskiej i feudalizmie świat. Nowa, pozbawiona dawnego Boga i bogów rzeczywistość, skoncentrowana na urynkowieniu życia i wszechwładzy zeświecczonego rozumu, przy wszystkich zaletach – okazała się traumatyczna. Przyniosła bowiem także rozpad więzi społecznych, samotność, chłód, alienację, poczucie pustki.

Pojawiła się więc potrzeba ponownego „zaczarowania” świata. Zmarznięci nowoczesnością ludzie chcieli się ogrzać: stąd ekspansja narcyzmu. Aż po – jak mówi Sennett – dyktat „ideologii intymności”.

W jego ujęciu narcyzm jest więc błędną odpowiedzią na dobrze postawione pytanie, odreagowaniem traumy prowadzącym do kolejnej traumy, spontanicznym leczeniem dżumy cholerą.

„Ideologia intymności”

Przyjrzyjmy się teraz bliżej tej „ideologii intymności”. Jej istotą jest to, że „przemienia kategorie polityczne w psychologiczne”. Składają się na nią – wylicza Sennett – trzy główne elementy.

Pierwszym jest uznanie bliskości międzyludzkiej za dobro moralne. Rzecz w tym, że wcześniej zarezerwowana była dla relacji prywatnych – z akceptacją zasady, że życie społeczne jest zbiorem konwencji, a cywilizowane, zachodzące w dużych grupach stosunki są możliwe dzięki nieobciążaniu ich ciężarem osobistych przeżyć. Teraz zaś bliskość stała się także celem publicznym, ze szkodą zarówno dla polityki, jak i życia prywatnego.

Co do tego ostatniego, „obciążamy bliskie stosunki z innymi ludźmi brzemieniem ukrytych pragnień bezpieczeństwa, odpoczynku i trwałości. Kiedy relacja z drugim człowiekiem nie może tego brzemienia unieść, dochodzimy do wniosku, że coś jest nie tak z samą relacją, a nie z niewypowiadanymi oczekiwaniami”.

Drugi element ideologii intymności to aspiracja do rozwijania osobowości poprzez doświadczenie bliskości. Panuje przekonanie, że człowiek samorealizuje się tym bardziej, im więcej doznaje ciepła, łagodności, komfortu w relacjach z innymi.

I to jest ułuda. „Dzisiaj rozwój osobowości to rozwój osobowości uchodźcy. To z tej mentalności uchodźcy wynika nasza podstawowa ambiwalencja wobec agresywnego zachowania: agresja w stosunkach międzyludzkich bywa niezbędna, ale uznaliśmy ją za odrażającą cechę charakteru. Jakiego rodzaju osobowość rozwija się jednak poprzez doświadczenia intymności? Kształtować ją będzie oczekiwanie – albo i doświadczenie – zaufania, ciepła, wygody. Jak może znaleźć w sobie dość siły, aby móc funkcjonować w świecie opartym na niesprawiedliwości?”

Wreszcie, ideologię intymności współtworzy mit o bezosobowości jako złu społecznym. Przywykliśmy sądzić, że najgorszymi plagami życia zbiorowego są chłód, alienacja, abstrakcyjność. „Ze strachu przed pustką ludzie wyobrażają sobie to, co polityczne, jako dziedzinę, w której osobowość będzie wyraziście deklarowana. Stają się następnie biernymi obserwatorami osobistości politycznej, która przeciwstawia im swoje intencje i uczucia, a nie czyny”.

Polityka jest bowiem domeną stosunków bezosobowych: interesów, praw, dominacji i podporządkowania. Szukając w niej intymności, tracimy z pola widzenia istotę rzeczy. I stajemy się łatwym obiektem manipulacji: rzucając nam wypreparowane okruchy swojej prywatności, politycy i spin doktorzy notorycznie odwracają nasz wzrok od swoich działań istotnych, prawdziwie publicznych. W ten sposób potępienie bezosobowości „jest w rzeczywistości przepisem na polityczną pacyfikację”.

Bliskość jako zabójczyni wspólnoty

Narcystyczna ideologia intymności jest paradoksalna: dążenie do ocieplenia wychłodzonych przez nowoczesność relacji międzyludzkich ma skutek odwrotny do zamierzonego. Obsesja bliskości pozbawia bowiem ludzi ogłady, zabija towarzyskość i niszczy wspólnotę. W jaki sposób?

W języku angielskim pojęcia „ogłady” (civility) i „obywatelstwa” (citizenship) mają wspólny źródłosłów. Podobnie w polszczyźnie: „obywatel” oznaczał pierwotnie kogoś „obytego”, „bywałego”, a więc, innymi słowy: cechującego się ogładą.

Pisze Sennett: „Ogłada to takie działanie, które chroni ludzi przed sobą nawzajem, a zarazem pozwala im cieszyć się swoim towarzystwem. Istotą ogłady jest noszenie maski. Maski umożliwiają czyste obcowanie towarzyskie, oddzielone od zakresu władzy, złego samopoczucia i prywatnych uczuć tych, którzy je noszą. Celem ogłady jest ochrona innych ludzi przed obciążaniem ich swoją osobą”.

Dominacja ideologii intymności oznacza przeciwieństwo tego stanu. To narzucanie innym osobistych przeżyć i problemów (w sklepie, w biurze, w studiu…). To grzebanie w prywatności osób publicznych, tak jakby detale ich życia intymnego: słabości charakterów, upodobania seksualne i tym podobne, przybliżały nas, a nie oddalały, od zrozumienia ich istotnych działań. To także epatowanie prywatnością, w tym zwłaszcza obsceną, w sztuce.

Czy to nie sprzeczne z wcześniejszymi uwagami o narcystycznej fiksacji na punkcie odgrywania ról? Nie: narcyzm można częściowo zdefiniować także jako wypaczenie postrzegania znaczenia społecznych masek. Akceptowana wcześniej reguła, że życie społeczne jest zbiorem konwencji, jest teraz odrzucana – ale na poziomie przeżywania psychicznego, a nie działania społecznego. Narcyz doświadcza traumy w związku z koniecznością odgrywania ról, ale wcale nie dąży do zakończenia sztuki jakimś wywrotowym projektem politycznym. Co najwyżej dokonuje samobójstwa lub popada w depresję.

Inny, kluczowy wymiar współczesnego braku ogłady polega na – pisze Sennett – wypaczeniu sensu wspólnotowości. „Im mniejsza skala wspólnoty utworzonej przez osobowość zbiorową, tym bardziej destrukcyjne okazuje się w praktyce poczucie braterstwa. Autsajderzy, nieznajomi, inni stają się istotami, od których należy stronić”.

Jak mogłoby być inaczej, skoro wspólnoty tworzą się teraz w oparciu o bliskość, mogącą się sprawdzać tylko w relacjach prywatnych? Dlatego właśnie narcystyczna wspólnotowość oznacza, że „im więcej intymności, tym mniej towarzyskości”, i jest „odmianą braterstwa, która prowadzi do bratobójstwa”.

Pełzająca barbaryzacja

To skądinąd spostrzeżenie pokrewne diagnozie francuskiego socjologa Michela Maffesoliego. Opisał on „ponowoczesny” renesans wspólnotowości jako rozkwit „nowych plemion”, niszczycielski zarówno dla indywidualizmu, jak i dla więzi narodowych.

Z kolei ten neotrybalizm odsyła nas oczywiście do nierzadkich twierdzeń o wtórnym barbarzyństwie, w jakie popada współczesny Zachód. Czy rzeczywiście?

Dla starożytnych Greków i Rzymian barbarzyńcy byli ludźmi, z którymi przede wszystkim nie można się było komunikować – nie ze względu na różnice językowe, ale pojęciowe. Bo choć „ludy niecywilizowane” potrafiły mówić, to nie umiały – uważali starożytni – za pomocą mowy uzgadniać racji i interesów. Wypowiadane przez barbarzyńców słowa nie były więc w stanie złożyć się na racjonalny dyskurs publiczny.

Stąd też przemoc – z towarzyszącym jej nieuchronnie, tak charakterystycznym dla ludzi „spoza cywilizacji” okrucieństwem – jako podstawowy sposób rozstrzygania konfliktów. W ten sposób owa praktyczna niezdolność do publicznego porozumiewania się, za jaką założyciele Zachodu uważali komunikowanie się poprzez bełkot („bar-bar”), prowadziła do bestialstwa.

Czy dzisiejsze wszechobecne ględzenie o sprawach prywatnych pod hasłami publicznej dyskusji nie jest czymś zasadniczo podobnym? Nasza mowa jest może bardziej rozwinięta niż kiedykolwiek. Gdy jednak przychodzi do rozmowy o polityce – przeważnie (i coraz bardziej) bełkoczemy. Trawi nas więc pełzająca barbaryzacja.

Charyzmatyczny uwodziciel i tyrania intymności

Wracając natomiast do „Upadku człowieka publicznego”: Sennett przekonuje, że ekspansja narcyzmu prowadzi do wyniesienia nowego typu charyzmy politycznej. „Dzisiejszy przywódca charyzmatyczny eliminuje wszelki dystans między własnymi uczuciami i impulsami a uczuciami i impulsami swojego audytorium. Skupiając uwagę zwolenników na swoich motywacjach, sprawia, że przestają go oceniać na podstawie jego czynów”.

Czyż Donald Tusk nie jest ze swoją „polityką miłości” tego właśnie przykładem? Dominacja intymności w sferze publicznej – walnie wspierana przez lubiące jaskrawe skróty media elektroniczne – premiuje więc takich właśnie uwodzicieli, karcąc zarazem „partie niedostatku i powagi”, by przywołać określenie Petera Sloterdijka.

Tak oto narcyzm stał się nie tylko powszechnym zaburzeniem psychicznym, ale i niszczącą republikańską politykę zasadą społeczną.

Sennett konkluduje, że oznacza to tyranię intymności. „Nie polega ona na zmuszaniu, ale na wzbudzeniu wiary w jedyny standard prawdy, mierzący złożoności rzeczywistości społecznej. Tym standardem stało się ocenianie społeczeństwa w kategoriach psychologicznych”. Ulegliśmy temu złudzeniu tak dalece, że „w zachowaniu politycznym przestaliśmy się kierować rozumieniem realiów władzy. Skutek jest taki, że siły dominacji czy nierówności nadal działają bezkarnie”.

W tych kategoriach patrzy też Sennett na współczesną fiksację na punkcie samorządu. „Regionalizm i lokalna autonomia stają się popularnym kredo politycznym, jak gdyby stosunki władzy były tym bardziej humanitarne, im mniejsza skala jej sprawowania – choć rzeczywiste stosunki władzy rozrastają się w system światowy”.

Kontrrewolucja pedagogiczna?

Co można z faktem tej tyranii intymności zrobić? Wiemy od de Tocqueville’a, że z miękkim despotyzmem walczyć jest dużo trudniej niż z twardym. Sytuację dodatkowo komplikuje sama natura narcyzmu jako zaburzenia. Bo powoduje on cierpienie, lecz zazwyczaj nie na tyle intensywne, żeby skłaniać do radykalnego przeciwdziałania: „Nie tworzy warunków, które mogłyby sprzyjać jego unicestwieniu”.

Sądzę, że potrzebna jest kontrrewolucja pedagogiczna. Klasyczna kultura i klasyczna edukacja stawiały na ogładę, dyscyplinę i hartowanie charakterów, jasno wytyczając granice między sferą prywatną a publiczną. Uważam, że powrót do tego modelu wychowania – zarówno w szkołach, jak i w domach – jest możliwy. Choć nie będzie łatwy ani szybki.

Alternatywą jest pełzająca barbaryzacja i polityczna pacyfikacja.

Bartłomiej Radziejewski

Artykuł ukazał się w najnowszym numerze Tygodnika "Nowa Konfederacja"