Od dwóch lat obserwuję na polskich bazarkach gwałtowny rozwój handlu produktami spożywczymi z Grecji. Jest ich z miesiąca na miesiąc coraz więcej. Podobnie jak Greków, którzy przyjechali tutaj przymuszeni kryzysem szukać chleba. W tym szukaniu chleba po świecie są zresztą bardzo do nas podobni. Stoiska ich zaopatrzone są w wiele rodzajów oliwy, serów, wybornych oliwek i bakłażanów oraz wielkiej ilości innych pikli, które samym widokiem zachęcają do otwarcia butelki wina i niespiesznego przegryzania nimi choćby kupowanej na miejscu Retsiny. Jest też humus i inne przysmaki, które długo by opisywać. Dla warszawiaka, który z powodów życiowych musi spędzić lipiec w mieście ta grecka propozycja to znakomity ersatz oddalających się wakacji. Jest tylko jeden mały problem. Wszystkie te produkty są piekielnie drogie. Cena oliwek i innych pikli oscyluje od 90 zł w górę. Bez względu na kryzys w Grecji ceny są szokująca wysokie. Taniej kupisz to wszystko w sieciówkach. Pytani, czemu tak drogo, sprzedawcy nie podejmują tematu. Ignorują pytanie. Grecja będąca (jeszcze kiedy pisze ten felieton) w strefie euro dumnie i wysoko trzyma ceny. Może na tym właśnie polega istota greckiego kryzysu? Jak myślicie? Ja tymczasem kończę felieton i idę sprawdzić, czy przypadkiem w Atenach nie króluje aby Drahma?Wtedy szybko wrócę pod Halę Mirowską, sprawdzę ceny oliwek i być może na tym greckim stoisku sam sobie pokróluję.

Tadeusz Grzesik