Zaraz po wyroku skład sędziowski w tajnej opinii napisał: „Z uwagi na popełnienie przez skazanych Pileckiego i Płużańskiego najcięższych zbrodni zdrady stanu i Narodu, pełną świadomość działania na szkodę Państwa i w interesie obcego imperializmu, któremu całkowicie się zaprzedali (...) skład sądzący uważa, że ci obaj na ułaskawienie nie zasługują”.

Hryckowian już wcześniej był zaangażowany w sprawę. 13 listopada 1947 r., na posiedzeniu niejawnym, stołeczny WSR pod jego przewodnictwem (z udziałem kpt. Tadeusza Przesmyckiego i kpt. Jerzego Biedrzyckiego) postanowił, na wniosek Naczelnej Prokuratury Wojskowej, przedłużyć zatrzymanym tymczasowy areszt „albowiem wobec zawiłości sprawy i konieczności jej wyczerpującego wyjaśnienia zachodzi potrzeba ustalenia dla sprawy istotnych okoliczności”.

 

POD SZCZEGÓLNYM NADZOREM

Wymienieni wyżej „sędziowie” - w większości Polacy, choć cieszyli się wyjątkowo złą sławą, byli jedynie pionkami. Godzili się na rolę figurantów, realizujących zbrodniczy plan postawionych wyżej, działających w zaciszu gabinetów mocodawców, nadając ich decyzjom pozory praworządności. Nad „właściwym” przebiegiem śledztwa i procesu czuwał zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) ppłk Henryk Podlaski.

Prokurator Czesław Łapiński do końca swoich dni podtrzymywał kłamliwą wersję wydarzeń, że przed rozprawą Podlaski i jego szef - Naczelny Prokurator Wojskowy - Stanisław Zarako-Zarakowski (Rosjanin, słynny kat Polaków) wezwali go do siebie i przekazali „wytyczne oskarżenia”. Mieli mu zarazem obiecać, że żaden wyrok śmierci w tej sprawie nie zostanie wykonany. Łapiński (tak jak Hryckowian AK-owiec; zaraz po wojnie wydał wiele wyroków śmierci w Wydziale do Spraw Doraźnych białostockiego Sądu Okręgowego, potem, jako szef Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Łodzi, skazywał żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego kpt. Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”) - miał w to uwierzyć.

W dokumentach o Podlaskim czytamy: Podlaski Hersz, syn Mojżesza i Szpryncy Austern, ur. 7 marca 1919 r. w Suwałkach. Później imiona rodziców zmieniono - odpowiednio - na Maurycego i Stanisławę. W 1956 r. Henryk Podlaski zaczął używać imienia Bernard, po czym ślad po nim zaginął. Przez dłuższy czas szukała go KG MO, bezskutecznie. Mówiło się, że utonął w nurtach Bugu. Miał to być albo akt samobójczy, albo wynik nieudanej ucieczki na Wschód. W 1966 r., po 10 latach starań, żona krwawego prokuratora uzyskała potwierdzenie jego zgonu. Istnieją jednak relacje, że cała sprawa została sfingowana, a Podlaski... zamieszkał w ZSRS u boku swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. Niektórzy twierdzą, że Podlaski żyje do dziś. Jego ostatni adres w Warszawie to ul. Lądowa 5 m. 91. 

3 maja 1948 r. Najwyższy Sąd Wojskowy wyrok na Pileckiego utrzymał w mocy. Z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej dopilnował tego mjr. Rubin Szwajg. Urodzony 15 listopada 1898 r. w Jarosławiu, syn Dawida, podobnie jak Henryk (Hersz) Podlaski, w stalinowskiej prokuraturze był odpowiedzialny za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał do MON prośbę o zwolnienie ze służby wojskowej: „z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. Niedawno Interpol dostarczył stronie polskiej takie oto dane: Rubin Szwajg - SHATKAY Reuben, s. David, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu.

 

GMACH STALINIZMU

W składzie sędziowskim NSW, prócz spełniających drugorzędną rolę Polaków - płk Kazimierza Drohomireckiego, ppłk Romana Kryże i por. Jerzego Kwiatkowkiego, zasiadał mjr. (potem ppłk) Leo (Lew) Hochberg. W akcie narodzin tego ostatniego czytamy: „W obecności Szoela Gohberga (Gochberga) - inspektora towarzystwa ubezpieczeniowego [ojciec Leo był wydawcą prasy żydowskiej i założycielem tygodnika „Frajtag” (później „Unzer Leben”) - red.] i Gabiela Ołata (Oleła), miejscowego podrabina, urodził się (3) 15 lutego 1899 r. w Łodzi o godz. 11 w nocy z żony Rejzli z domu Wajntraub, 21 lat. Przy obrzezaniu nadano dziecku imię Lew”.

Inny dokument zaświadcza o małżeństwie Hochberga: „w 1919 r. 26 sierpnia Lew Gohlberg, z ojca Saula, kawaler, lat 20, zawarł związek małżeński z panną Idas Michiel Galperin, z ojca Dawida, ślub odbył się 10 sierpnia (starego stylu) Odessa 19 listopada 1920 roku”

Leo Hochberg zmarł w 1978 r. W Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego (kwiecień-czerwiec 1978 r., nr 2 (106)) w rubryce „In memoriam” czytamy o Hochbergu, że „jako znawca problematyki i historii żydowskiej oraz znakomity hebraista” wniósł „poważny wkład do prac Instytutu”. Potem jest skrócony życiorys zmarłego: Po ukończeniu gimnazjum w Odessie (1917 r.) i prawa na Uniwersytecie Warszawskim (1926 r.) był radcą prawnym w Banku Dyskontowym w Warszawie.

W dalszej części życiorysu napisano, że „w okresie II wojny światowej [już od 1939 r. - TMP] przebywał w Związku Radzieckim, pracując na różnych stanowiskach w bankowości i w przemyśle poligraficznym. Pełnił także funkcję przewodniczącego Związku Patriotów Polskich w ZSRR na okręg Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. W 1944 r. wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, pełniąc służbę w sądownictwie wojskowym [m. in. sędzia, a następnie zastępca szefa Wojskowego Sądu Garnizonowego w rodzinnej Łodzi - TMP]”. Tyle Biuletyn ŻIH.

W „ludowej” Polsce kariera Hochberga rozwinęła się - w latach 1947-1955 był sędzią i sekretarzem Zgromadzenia Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego, a w latach 1955-1957 (po zwolnieniu z wojska) sędzią Sądu Najwyższego. Jeden z sędziów (też zaangażowany w „okres błędów i wypaczeń”) stwierdził, że NSW „w latach minionych był główną i zasadniczą transmisją stalinizmu do wszystkich sądów wojskowych [co często oznaczało brutalne ingerencje w orzecznictwo sądów I instancji - TMP]. (...) Tow. Aspis [płk Feliks Aspis, przedwojenny absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego; po wojnie wysoki funkcjonariusz Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Najwyższego Sądu Wojskowego, sądził m.in. oficerów WP ze sprawy tzw. „spisku w wojsku” - TMP] i Hochberg wytrwale i z gorliwością wznosili ten teoretyczny gmach stalinizmu na terenie NSW. Z tego gmachu teoretycznego stalinizmu wydobywał się gryzący czad, który zatruwał sądy w terenie i dusze sędziów”.

Zmarły kilka lat temu wybitny historyk Jerzy Poksiński w książce „TUN” napisał, że Hochberg „upowszechniał w sądzie „nowinki prawne” rodem z ZSRR, w tym przede wszystkim treści prac Andrieja Wyszyńskiego [prokurator generalny ZSRR, twórca teorii, że przyznanie się oskarżonego może stanowić decydujący dowód winy - TMP]”. Hochberg - dodać warto - nie był tylko teoretykiem, ale również praktykiem - orzekał w sądach I instancji.

Komisja, powołana w 1956 r. do zbadania przejawów łamania socjalistycznej praworządności w organach sądownictwa wojskowego, uznała, że dopuścił się wielu „nieprawidłowości”. Chciała obniżyć mu stopień wojskowy z podpułkownika do kapitana i zakazać pracy w wymiarze „sprawiedliwości”. Mimo dyskwalifikującej opinii Leo Hochberg pracował dalej. W latach 1957-68 był naczelnikiem wydziału w Ministerstwie Sprawiedliwości. Tyle fakty.

W dalszej części apologetycznego wspomnienia, opublikowanego przez ŻIH, czytamy o „pracy społecznej” Hochberga: od 1947 r. był członkiem PPR, potem PZPR, a także Zarządu Głównego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. „Posiadał liczne odznaczenia wojskowe i państwowe, w tym Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski”. I na koniec: „Odszedł od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, że był stalinowskim pułkownikiem, a tym bardziej o jego udziale w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i procesach innych żołnierzy AK.

PROCES STALINOWCA TRWAŁ PONAD ROK

Proces Czesława Łapińskiego, oskarżonego przez Instytut Pamięci Narodowej o podżeganie do mordu sądowego na bohaterze Polski Podziemnej odbywał się przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie. 15 marca 1948 r. ten stalinowski prokurator bezprawnie żądał kary śmierci wobec Pileckiego i trzech jego współpracowników – Tadeusza Płużańskiego, Makarego Sieradzkiego i Marii Szelągowskiej. W wolnej Polsce groziło mu dożywocie. Jeśli emerytowany ppłk Czesław Łapiński zostałby skazany, byłby to pierwszy przypadek, kiedy w III RP wymierzono sprawiedliwość prokuratorowi, będącemu na usługach komunistycznego systemu bezprawia.

Tak się jednak nie stało, gdyż proces zawieszono ze względu na chorobę oskarżonego, który wkrótce zmarł. Podczas rozpraw wyszły jednak na jaw nieznane dotąd fakty, rzucające nowe światło na motywy działania członków grupy niezłomnego rotmistrza, przebieg śledztwa na UB, męczeńską śmierć Witolda Pileckiego, a także losy jego towarzyszy niedoli.

ADWOKAT

Jerzy Potocki, siostrzeniec Witolda Różyckiego, jednego ze skazanych w procesie: - Wuj był człowiekiem niezwykłej uczciwości. Został skazany za to, że pracując w Ministerstwie Przemysłu przekazywał Pileckiemu urzędowe informacje. Zarzuty zostały sfingowane.

Obrońca Czesława Łapińskiemu, mec. Jerzy Tracz pytał Jerzego Potockiego:

- Dlaczego wuj przyznał się do winy?

- Przypuszczam, że chciał, aby ten cały koszmar już się skończył.

- Czy Pana ojciec został oskarżony o szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu? - pytał Tracz Andrzeja Pileckiego, syna rotmistrza.

- Ojciec został oskarżony o to, że chciał dobra Polski - uciął syn rotmistrza..

Takie pytania zadaje świadkom Jerzy Tracz, zupełnie jakby zapomniał, że nie jest oskarżycielem w stalinowskim procesie lat 50., ale obrońcą oskarżonego w niepodległej III RP.

 

NIE TEN WITOLD

- Po powrocie wuja w 1945 r. z Włoch wiele z nim rozmawiałem, jako najstarszy z mężczyzn w domu w Ostrowi [Pileccy mieszkali w Ostrowi Mazowieckiej - TMP]. Miałem 15 lat - rozpoczął swoje zeznania przed sądem Edward Radwański, siostrzeniec Marii Pileckiej, żony rotmistrza. – Wuj mówił, że przyjechał na rozkaz polskich władz wojskowych na Zachodzie, aby „rozładowywać las” i przyglądać się, co robi nowy okupant. Podczas ostatniej rozmowy był przybity. Stwierdził, że warunki są coraz trudniejsze i jeśli sytuacja się nie zmieni, trzeba będzie zakończyć działalność, zwinąć grupę.

Przed rozprawą Radwański był z Marią Pilecką u mecenasa Lecha Buszkowskiego, aby ustalić linię obrony:

- Powiedział nam, że sprawa jest bardzo trudna i trzeba się liczyć ze wszystkim.

Radwański zapamiętał również, jak Pilecka wracała z rozpraw z Warszawy:

- Ciocia niewiele mówiła, czuło się, że jest oszołomiona. Powtarzała tylko: „Wujek to nie ten Witold”.

 

 

DZIECI SZPIEGA

- Mama nie brała udziału we wszystkich rozprawach, nie była w stanie – zeznawał Andrzej Pilecki. - Mówiła mi, że na sali sądowej zauważyła, iż ojciec miał pozrywane paznokcie. Wiem również, że podczas jednej z przerw ojciec przekazał jej grzebyk.

Andrzej Pilecki szczególnie zapamiętał dzień ogłoszenia wyroku:

- Mama wróciła z Warszawy roztrzęsiona. Nie chciała nam nic powiedzieć. Tak było przez kilka następnych lat. O szczegółach procesu opowiedziała mi dopiero na wakacjach w Świdrze w 1951 r.

Syn rotmistrza o karze śmierci dla ojca dowiedział się z radia:

- Słuchałem wszystkich relacji z procesu, było ich bardzo dużo. Ojca i jego współpracowników obrzucano błotem, zarzucano, że są szpiegami, że zdradzili swój kraj. Bałem się, że wyrok będzie wysoki. Moich kolegów z gimnazjum skazano na pięć lat więzienia tylko za to, że mieli powielacz.

- W szkole na ścianach wisiały szczekaczki. Kiedy transmitowano relacje z procesu, nauczycielka spytała mnie w obecności całej klasy: „Czy ty jesteś córką tego szpiega?” Potwierdziłam. Byłam dumna z ojca, bo wiedziałam, że bardzo nas kocha i że jest wielkim patriotą – mówiła przed sądem Zofia Optułowicz, córka Pileckiego.

 

 

NAPASTLIWY I OHYDNY

Edward Radwański: - Z relacji w radiu i prasie czuło się wrogość sądu i oskarżyciela wobec wuja.

Andrzej Potocki, siostrzeniec Witolda Różyckiego, brat Jerzego: Prokurator Czesław Łapiński odegrał dużą rolę w skazaniu wuja. Powojenne więzienie i proces były dla niego bardzo ciężkimi przeżyciami, porównywalnymi z Oświęcimiem, gdzie poddawano go pseudomedycznym eksperymentom.

Ponad 50 lat temu, w przerwie rozprawy, rotmistrz Pilecki zdołał szepnąć do Eleonory Ostrowskiej (swojej kuzynki, jej obecne przesłuchanie sąd musiał przerwać ze względu na stan zdrowia): „Ja już żyć nie mogę, mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka”.

Zofia Optułowicz: - Boli mnie zaciekłość, jaką kierował się prokurator wobec mojego ojca. Był wyjątkowo zajadły, zarówno na rozprawie, jak i później. Po wyroku mama poszła do Łapińskiego z prośbą o pomoc. Wtedy powiedział jej: „Pani mąż to wrzód na ciele Polski Ludowej, który trzeba wyciąć”.

Na korytarzu sądowym Alicja Postawka, córka Ryszarda Jamontt-Krzywickiego, w czasie wojny adiutanta kolejnych dowódców AK, też skazanego w sprawie, mówiła:

- W rozprawie brałam udział jako 11-letnie dziecko Prokurator był napastliwy i ohydny. Gdy usłyszałam, że mój ojciec współpracował z Niemcami, oplułam Łapińskiego na korytarzu. Teraz zrobiłabym to samo.

 

 

PETYCJE BYŁYCH WIĘŹNIÓW

Z prośbą o pomoc dla Witolda Pileckiego listy do premiera Cyrankiewicza pisali byli więźniowie KL Auschwitz. Andrzej Pilecki pamięta, że u Bieruta interweniowali też państwo Newerly, uratowali przez ojca w czasie wojny z getta. Interweniowali bezskutecznie.

Mój Ojciec Tadeusz Płużański, kurier Pileckiego do gen. Andersa, skazany w procesie na podwójną karę śmierci, w czasie wojny 4 lata spędził w obozie koncentracyjnym Stutthof.

W jego sprawie współwięźniowie podpisali petycję do Bieruta: „Pomagał wszystkim, bez względu na narodowość, niejednemu łzę otarł, niejednego podniósł na duchu, a może niejednemu życie uratował. Na terenie obozu była to bezsprzecznie jedna z najszlachetniejszych postaci”. Prezydent zmienił Ojcu wyrok na dożywocie. Z więzienia we Wronkach wyszedł dzięki „odwilży” w 1956 r. Dla Witolda Pileckiego komunistyczni oprawcy nie byli tak wyrozumiali. Rotmistrz został stracony w więzieniu mokotowskim w Warszawie 25 maja 1948 r.

 

SCHOROWANI, BEZ PRACY

Zofia Optułowicz: - Po śmierci ojca mama, jako nauczycielka, nie mogła znaleźć pracy w zawodzie. Mnie nie chcieli przyjąć na studia.

Andrzej Pilecki też miał problemy z kontynuowaniem nauki: - Zaczęło się od tego, że chciałem zrobić kurs szybownictwa w ramach stowarzyszenia „Służba Polsce”. Wszystko szło dobrze, dopóki nie dowiedzieli się, że jestem synem Witolda Pileckiego.

W sądzie, patrząc na Łapińskiego, Pilecki powiedział: Przez to, że zamordowaliście mi ojca, żyliśmy w nędzy. Byłem w przytułku dla sierot.

Ryszard Nowakowski, syn Jerzego, innego skazanego: - W czasie wojny ojciec był w ochronie „Grota”. Gdy go aresztowali, miałem 4 lata, ale przeżycie było tak silne, że dokładnie to pamiętam. Do mieszkania przyszli jacyś panowie, zrobili okropny bałagan, mama płakała. Wyprowadzając ojca, strasznie go pobili. Mama została bez środków do życia. W poszukiwaniu pracy pojechaliśmy do Gdańska. Mama ciężko pracowała, a prócz tego jeździła regularnie do Wronek z paczkami. Nie czułem wstydu, że ojciec jest w więzieniu. Wiedziałem, że po pięciu latach wróci. Wrócił mocno schorowany – miał gruźlicę, cukrzycę, na którą zmarł.

Andrzej Potocki: - Wuj Witold Różycki, po Oświęcimiu i śledztwie na Rakowieckiej, był bardzo schorowany. W 1954 r. z więzienia we Wronkach dostał „urlop zdrowotny”, po czym od razu przewieźliśmy go do szpitala.

Zofia Optułowicz: - W więzieniu ojciec przebywał w bardzo ciężkich warunkach. Trzymali go w izolatce, zakazali widzeń z rodziną.

 

NIENAWIŚĆ DO AKOWCÓW

Zwyczajem bezpieki było, że jednego człowieka przesłuchiwało bez przerwy kilku „oficerów” śledczych - niedouczonych typków z awansu społecznego, którym władza (pozorna) uderzyła do głowy. Faktycznie byli tylko narzędziem zbrodni w rękach kierownictwa. Nie oznacza to, że są mniej winni - bezpośrednio znęcali się nad osadzonymi, co w świetle prawa stanowi zbrodnię komunistyczną. Dziś stają przed sądem, ale nie jako oskarżeni, tylko świadkowie. 

Niektóre stalinowskie śledztwa (te szczególnej wagi) nadzorował osobiście szef Departamentu Śledczego MBP, płk Jacek Różański (Józef Goldberg), który faktycznie - w porozumieniu ze swoimi ziomkami z prokuratury - wydawał wyroki. Tak było w przypadku grupy rotmistrza Witolda Pileckiego. Różańskiemu pomagał jego zastępca - naczelnik Wydziału II ppłk Adam Humer i dyr. Departamentu III MBP (ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem), inny płk Józef Czaplicki, ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywany „Akowerem”. Różański ignorował fakty przemawiające „na korzyść” rotmistrza, np. raporty z jego pracy w Oświęcimiu, a nadawał specjalne znaczenie sfingowanym dokumentom (podstawą oskarżenia grupy Pileckiego były wymyślone przez bezpiekę plany zlikwidowania „mózgów MBP” - właśnie Różańskiego, Czaplickiego i szefowej Departamentu V MBP Julii Brystygier „Luny”), znanym jako raport „Brzeszczota”.

Na biurka Różańskiego i Czaplickiego trafiały notatki „agentów celnych”, czyli więziennych kapusiów, rozpracowujących Pileckiego i jego towarzyszy. Dostawał je również wiceminister bezpieki gen. Roman Romkowski (Natan Kikiel), który faktycznie rządził MBP (szef resortu gen. Stanisław Radkiewicz - polski internacjonał, był figurantem).

 

SPRAWA POLITYCZNA”

Informacje o „śledziach” Pileckiego znajdują się w kartotece personalnej, przekazanej Instytutowi Pamięci Narodowej przez UOP:

Marian Krawczyński, (jeden z najbardziej „zasłużonych” w sprawie), rocznik 1920 r., przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Na Mokotowie pracował przez 1,5 roku, do 1948 r., w bezpiece do 1955 r.

Zbigniew Kiszel, rocznik 1923 r., major, w bezpiece do 1958 r.

Eugeniusz Chimczak, rocznik 1921 r., najpierw śledczy PUBP w Tomaszowie Lubelskim, potem pułkownik w warszawskiej centrali MBP, w bezpiece aż do 15.06.1984 r.

Wszyscy „śledzie” ukończyli przyspieszone kursy dla funkcjonariuszy (Chimczak i Krawczyński Centralną Szkołę MPB w Łodzi). Wszyscy mieszkają dziś w centrum Warszawy (Krawczyński na tej samej ulicy co Chimczak). Mimo, iż „nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów”, wiedzą o sobie wszystko.

Przesłuchiwani kilka lat temu przez prokuratora IPN przyznawali, że pracowali w MBP, ale „nie pamiętali” sprawy Pileckiego. Chimczakowi nie przeszkadzało to mówić: „O tym, w co był zamieszany Pilecki mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. (...) Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo „sprawy szpiegowskie” a sprawa Pileckiego do takich została zaliczona”.

Amnezja ustępowała po okazaniu im dokumentów z ich podpisami. Pytani o stosowanie przymusu fizycznego i psychicznego odpowiadali tak samo: nie było żadnego. Pozwalali sobie nawet na dalej idące dowcipy:

Krawczyński: „aresztowani nie zgłaszali mi o tego typu sytuacjach”.

Kiszel: „osoby te nie zgłaszały mi takiego faktu, aby były bite w śledztwie”.

Chimczak: „nie widziałem żadnych obrażeń na ciele przesłuchiwanych i o nich nie słyszałem. (...) Owszem, zostałem przez Tadeusza Płużańskiego oskarżony o znęcanie się nad nim w czasie przesłuchań, ale to nieprawda”.

- W 1996 r. został pan skazany na 8 lat w procesie Humera...

- „To kłamstwa, sprawa polityczna”.

 

SZCZERE, NORMALNE PRZESŁUCHANIA

- Z Pileckim miałem dobry kontakt, rozmawialiśmy szczerze, no, może dość szczerze – mówił Marian Krawczyński przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie, przesłuchiwany jako świadek na procesie prokuratora Czesława Łapińskiego. Fakt, że Krawczyński odpowiadał nie jako oskarżony, ale z wolnej stopy powodował, że mógł bezkarnie zmieniać zeznania. Tak jak wcześniej w ogóle „nie pamiętał” sprawy Pileckiego, przed sądem nagle wiele rzeczy sobie „przypomniał”:

- To były normalne przesłuchania [czyli stosowany na co dzień na Rakowieckiej fizyczny i psychiczny przymus – TMP], wyjaśniałem z Pileckim jego notatki, adresy. Dużo mówiliśmy [oczywiście o żadnym dialogu oprawcy z ofiarą nie mogło być mowy – TMP] o jego pobycie w Oświęcimiu, ucieczce, raporcie z obozu dla Armii Krajowej. Interesowało mnie to, gdyż w czasie wojny też należałem do AK. Dlatego przesłuchania nie były dla mnie łatwe – żalił się sądowi jeden z okrutniejszych śledczych Mokotowa.

Jeszcze bardziej krwawy „śledź” Eugeniusz Chimczak twierdził z kolei, że nie miał żadnego wpływu na czas trwania i charakter przesłuchań, bo wypełniał jedynie polecenia przełożonych.

Bardziej „szczery” był Krawczyński: „Odnośnie częstotliwości przesłuchań mogę powiedzieć, że czasem z własnej inicjatywy przesłuchiwałem daną osobę dzień po dniu”.

Chimczak przypadkowo ujawniał mechanizmy śledztwa: „Zawsze sporządzałem protokół przesłuchania, nawet, gdy podejrzany nie chciał wyjaśniać” (czytaj: śledczy pisał, co chciał nawet, gdy przesłuchiwany nie dał się złamać biciem).

 

CIĘŻKA PRACA ŚLEDZIA

Twierdzenia, że śledczy nie znali czasu trwania przesłuchań, też nie są prawdziwe. Sami, opowiadając o swojej „ciężkiej” pracy przyznają, że przesłuchiwali od rana (8-9) do godzin popołudniowych (15-16), potem mieli trzy-cztery godziny przerwy (aresztowani nie mieli takiego luksusu) i znowu, do 24. Krawczyński zeznał w sądzie, że Pileckiego przesłuchiwał po 4-5 godzin dziennie.

8 sierpnia 1947 r. Chimczak wystąpił z wnioskiem o przedłużenie tymczasowego aresztowania wobec Pileckiego. Podpisał go mjr (potem ppłk) Mieczysław Dytry z Naczelnej Prokuratury Wojskowej (przedwojenny prawnik na służbie komunistów).

Mniej znany Zbigniew Kiszel też nie przebierał w środkach. Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz” wspominał, jak jego „główny oprawca” bił go gumową pałką, kopał, kazał siedzieć na nodze odwróconego stołka i robić w nieskończoność przysiady: „Lubił również, kiedy byłem już zupełnie wyczerpany, dusić mnie, ściskając za gardło. Podczas śledztwa dwa razy zemdlałem.

 

WYTYCZNE Z KC 

Podpis śledczego Krawczyńskiego widnieje na wielu dokumentach, kluczowych dla śledztwa przeciwko Pileckiemu i jego współpracownikom. Są to: postanowienie o połączeniu spraw Pileckiego i pozostałych aresztowanych (czyli, że Pilecki nie działał sam, ale był szefem „grupy szpiegowskiej”; postanowienie o zamknięciu śledztwa i najważniejszy – akt oskarżenia.

Przed sądem Krawczyński opowiadał: - Z Pileckim pracowałem [co w tłumaczeniu z języka śledczych oznacza: znęcałem się – TMP] 1,5-2 miesiące. Sprawę kończyłem razem z mjr Szymańskim [Bronisław Szymański, kierownik sekcji śledczej na Mokotowie – TMP]. Gotowy akt oskarżenia przyniósł mi Szymański, razem z moim przełożonym Serkowskim [ppłk Ludwik Serkowski, naczelnik Wydziału w Departamencie Śledczym MBP, razem z Różańskim odpowiedzialny za stworzenie systemu wymuszania zeznań za pomocą fizycznego i psychicznego przymusu – TMP], który zlecił mi sprawę i nadzorował ją. Akt oskarżenia dostałem prosto z maszyny, nawet go nie przeczytałem. Nie było po co, bo wytyczne przyszły z KC.

4 listopada 1947 r. Witold Pilecki, w obecności Krawczyńskiego i prokuratora NPW mjr Zenona Rychlikapotwierdził, że złożone w śledztwie zeznania były dobrowolne. „Opieka” śledczego powodowała, że powiedzenie prokuratorowi, iż zeznania zostały wymuszone, mijało się z celem. Każda próba powiedzenia prawdy kończyła się wznowieniem śledztwa, czyli ponownymi torturami. Pamiętać trzeba również, że prokurator przychodził do więzienia, gdzie rządziła bezpieka i był na ogół osobą starannie wyselekcjonowaną. Odwołać zeznania można było dopiero przed sądem, z czego skorzystał rotmistrz. Na swoim procesie stwierdził: „protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony”. Stwierdził tak, gdyż sala sądowa też była wypełniona „śledziami”, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to „zmęczenie” oznaczało i z czego wynikało.

 

STRACH PRZED ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ

Gdyby rozliczanie komunizmu rozpoczęło się u zarania III RP, można by osądzić innych śledczych ze sprawy Pileckiego. Jerzy Kroszel zapewne uniknąłby sprawiedliwości, gdyż zmarł w 1989 r., ale np. Tadeusz Słowianek dokonał żywota w 1993 r. Po wojnie był śledczym UB w Łodzi i Warszawie. W 1957 r. awansowany do stopnia kapitana MO, w 1965 r. został podpułkownikiem. Na przebieg jego kariery nie wpłynęła surowa nagana (potem zatarta), którą otrzymał w 1962 r. za upicie się.

Postanowienie o wszczęciu śledztwa przeciwko Pileckiemu, na podstawie art. 7 dekretu z 13 czerwca 1946 r. (o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa - szpiegostwo) wydał śledczy Jerzy Kaskiewicz. Kaskiewicz zmarł dopiero w grudniu 1999 r. Przez nikogo nie nękany mieszkał na ul. Spacerowej w Warszawie. Kaskiewicz prowadził również pierwsze przesłuchania członków grupy Pileckiego i wnosił o zastosowanie wobec nich tymczasowego aresztowania. „Przychylił się” do tego zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) ppłk Henryk (Hersz) Podlaski, który od początku czuwał nad „właściwym” przebiegiem śledztwa, a potem procesu. W 1956 r., kiedy w celach propagandowych niektórych stalinowców (m. in. Goldberga-Różańskiego) aresztowano i osądzono, Podlaski nagle zniknął. Wiele faktów wskazuje na to, że uciekł do swojej drugiej, po Izraelu, ojczyzny - ZSRS.

Inny brutalny śledczy - por. Stefan Alaborski w 1960 r. (12 lat przed śmiercią), ze strachu przed ewentualną odpowiedzialnością, zmienił nazwisko na Malinowski.

 

 

POCHOWAĆ CIAŁO

Sporządzony przez „śledzi” akt oskarżenia wobec Pileckiego zaakceptował 23 stycznia 1948 r. Adam Humer. 5 lutego 1948 r., z ramienia NPW, zatwierdził go wspomniany już Mieczysław Dytry, który uznał, że oskarżenie ma oparcie w „ustaleniach” śledztwa, a przyjęta kwalifikacja „przestępstw” jest zgodna z prawem. „Dokument” podpisał Henryk Podlaski, a dwa dni później, 7 lutego 1948 r. przesłał go do Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. Sąd pod przewodnictwem Jana Hryckowiana podzielił (jakże inaczej) „argumentację” prokuratury i wydał (oczywiście jedynie słuszny i zgodny z prawem) wyrok (ten przedwojenny prawnik, AK-owiec skazał na śmierć 16 żołnierzy niepodległościowego podziemia). Najwyższy Sąd Wojskowy zatwierdził wyrok, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski wobec Pileckiego. 24 maja 1948 r. Hryckowian informował o tym Naczelną Prokuraturę Wojskową. W piśmie zwrotnym Naczelny Prokurator Wojskowy Stanisław Zarako-Zarakowski (Rosjanin, słynny kat Polaków) przesłał do warszawskiego WSR protokół wykonania kary śmierci na Pileckim. W rozstrzelaniu rotmistrza brał udział wiceprokurator NPW dla spraw szczególnych (sic!) Stanisław Cypryszewski (ur. 1893 r. w Kowlu, zmarły 1983 r. w Warszawie). Po egzekucji Pileckiego napisał do naczelnika więzienia mokotowskiego Alojzego Grabickiego: „ciało należy pochować”. 

 

MIEJSCA NIEZNANE

Do dziś nie wiadomo, gdzie spoczywają zamordowani w stalinowskich więzieniach. Tylko w nielicznych przypadkach udało się odnaleźć miejsca ich pogrzebania. Niedawno w Gdańsku odkopano np. zwłoki sanitariuszki „Łupaszki” Danuty Siedzikówny „Inki” i Feliksa Salmonowicza „Zagończyka”. Coraz więcej wiemy natomiast o przebiegu egzekucji. Jak to wyglądało w więzieniu mokotowskim w Warszawie „przypomniał sobie” kilka lat temu, podczas procesu Czesława Łapińskiego, Ryszard Mońko, zastępca Grabickiego ds. politycznych.

W Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej (nr 7/30) historyk Marcin Zwolski wymienił cztery kategorie więźniów: „więzień zmarły, więzień samobójca, więzień stracony na mocy wyroku kary śmierci (KS.) lub „bandyta” przekazany do jednostki więziennej w celu pochowania (byli to zazwyczaj żołnierze niepodległościowego podziemia zabici podczas akcji Urzędów Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i „ludowego” Wojska Polskiego). (...) Ciała więźniów samobójców i więźniów straconych naczelnik mógł wydać rodzinie jedynie za zgodą szefa WUBP, wydaną w uzgodnieniu z miejscowym prokuratorem. Zwłoki zabitych „bandytów” w żadnym wypadku nie mogły być wydane rodzinie”. Rodziny często nie wiedziały w ogóle o śmierci najbliższych.

Jako oficjalną przyczynę zgonu lekarze więzienni podawali najczęściej udar serca, lub (ostre) zapalenie płuc. W Poznańskiem, w przypadku więźnia rozstrzelanego, wpisywano „rany postrzałowe czaszki i porażenie ośrodków mózgowych”, powieszonego „niedotlenienie mózgu i porażenie ośrodka oddechowego”.

 

 

CMENTARZ NA KOSZYKOWEJ?

Zamordowanych grzebano w bezimiennych grobach. Z przepisów więziennych wynikało, że należało to robić na miejscowym cmentarzu, często na jego obrzeżach, z dala od innych grobów, lub obok cmentarnego muru.

Inaczej było np. w Białymstoku. Naczelnik wydziału więziennictwa miejscowego WUBP Leon Ozgowicz w 1953 r. napisał, że zwłoki chowa się „w miejscach niedostępnych dla osób cywilnych, tzn. w różnych miejscach. Powyższych czynności dokonuje się tajnie, tak, aby nikt tego nie spostrzegł z osób niepożądanych. Na cmentarzu nie chowa się z powodu tego, że mogą ciało wygrzebać i urządzić jakiekolwiek demonstracje, co jest niedozwolone. Wobec tego, nie ma żadnych grobów ani też numerów na grobie”.

Ciała chowano też bezpośrednio w miejscach kaźni - w więzieniach, np. owianej do dziś tajemnicą podwarszawskiej katowni w Miedzeszynie (kryptonim „Spacer”), czy nie mniej tajnym areszcie NKWD we Włochach (tu więziono m. in. Bolesława Piaseckiego, a być może również gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”). Istnieją przesłanki, że ciała zamordowanych przez stalinowskich oprawców spoczywają też na Polach Mokotowskich, w Lesie Kabackim, na Okęciu, a nawet w... centrum Warszawy – w piwnicach byłej centrali MBP przy ul. Koszykowej 6 (dziś mieści się tu Ministerstwo Sprawiedliwości). W Łodzi IPN cały czas szuka miejsca pochówku straconego 17 lutego 1947 r., dowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego, kapitana Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca”. Relacje wskazują na piwnice tamtejszej bezpieki, tzw. „moczarni” (rządził tu Mietek Moczar), lub teren przy strzelnicy.

 

WÓZEK Z KONIKIEM

W tym samym Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej czytamy rozmowę z historykiem Krzysztofem Szwagrzykiem: „W źródłach archiwalnych nie znaleziono żadnych informacji o chowaniu więźniów w trumnach; w najlepszym razie były to drewniane skrzynie, półtrumny, niekiedy, np. w Warszawie, papierowe worki po cemencie. Zwłoki zmarłych i straconych więźniów chowano w samej bieliźnie lub nago, rzadko w pełnym ubraniu (...) W pojedynczych relacjach występują wzmianki o posypywaniu lub polewaniu zwłok – prawdopodobnie wapnem lub żrącym płynem – przed zakopaniem. (...) Zwłoki transportowano na specjalnym drewnianym wózku – przypominającym wózek do transportu pieczywa – obitym blachą i ciągniętym przez konia lub grupę więźniów działu gospodarczego. Pod koniec lat czterdziestych ciała przewożono już samochodami. Na cmentarzu zrzucano je do przygotowanych przez więźniów dołów, w których umieszczano czasem po kilka zwłok. Następnie niwelowano teren, nie pozostawiając najczęściej żadnego śladu umożliwiającego przyszłą identyfikację miejsca pochówku”. Widok wyjeżdżającego za bramę więzienia małego wózka z konikiem zapamiętało wielu osadzonych na Mokotowie. Aby jeszcze lepiej ukryć zbrodnię ciała chowano najczęściej nocą. W latach 1945-1956 w Warszawie zajmował się tym [nieżyjący już – TMP] Władysław Turczyński.

Nie wszyscy trafiali do bezimiennych dołów. Ciała przekazywano do zakładów anatomii, gdzie służyły jako materiał do ćwiczeń dla studentów medycyny. Tak stało się z ciałem 26-letniego ppor. Antoniego Wodyńskiego „Odyńca”, żołnierza VI Wileńskiej Brygady AK, które trafiło do Zakładu Anatomii Prawidłowej Uniwersytetu Wrocławskiego. To samo zrobiono z ciałami Warszyca” i „Lalka” - Józefa Franczaka, ostatniego żołnierza II RP, który zginął osaczony przez ubecję 21 października 1963 r., jak również kata warszawskiego getta Jurgena Stroopa.

 

ZRÓWNANA ZIEMIA

Egzekucję Witolda Pileckiego 25 maja 1948 r. nadzorował wspomniany już Ryszard Mońko, zastępca naczelnika mokotowskiego więzienia Alojzego Grabickiego. Grabicki, który skończył miesięczny kurs więziennictwa w Łodzi i pracował najpierw w Białymstoku, do końca życia, nie nękany przez wymiar sprawiedliwości, ukrywał prawdę o miejscu grzebania więźniów. Jeden z ocalałych wspominał wizytę naczelnika w celi (w książce Małgorzaty Szejnert „Śród żywych duchów”). Do wysokiego, masywnego Woźniackiego powiedział: „O, na tym bym wykonał z przyjemnością”. Do „Łupaszki”: „Na was to bym nie wykonywał, tylko bym was trzymał w więzieniu. Czasem bym was kazał przewieźć po mieście, żebyście widzieli, że Warszawa się buduje, że w Polsce jest dobrze, a wy siedzicie zbankrutowani. To by dla was była większa kara. Bo wykonaniem to się wam idzie z pomocą”. Żonie jednego ze skazanych powiedział: „Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana”.

Ryszard Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m. in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie) zeznawał jako świadek (tak jak śledczy Krawczyński i Chimczak) na procesie prokuratora Czesława Łapińskiego. Wiedząc, że nic mu nie grozi, zdecydował się mówić: - Na Mokotów zostałem skierowany w styczniu 1948 r. ze zlikwidowanej jednostki saperskiej. Jako funkcjonariusz ds. polityczno-wychowawczych uczyłem śledczych zasad polskiego ruchu robotniczego [wcześniej sam ukończył odpowiednie kursy polityczne – TMP]. Wielu z nich nie miało nawet ukończonej podstawówki.

 

STRZAŁ W TYŁ GŁOWY

- A jak było z egzekucją Pileckiego?

- To był jedyny przypadek w mojej karierze [prokuratorowi IPN Mońko powiedział, że w żadnej tego typu sprawie nie brał udziału - TMP]. Zastępowałem Grabickiego, który takimi sprawami zajmował się rutynowo [asystował m. in. przy egzekucji mjr Hieronima Dekutowskiego „Zapory” – TMP], ale akurat, wyjątkowo, wyjechał. Wcześniej wypełniałem tylko gotowe blankiety i podpisywałem się. Dane uczestniczących w egzekucji sprawdzałem na podstawie okazanych mi legitymacji. 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie prokuratora [mowa o wspomnianym już wiceprokuratorze NPW dla spraw szczególnych Stanisławie Cypryszewskim; był też przy rozstrzelaniu Dekutowskiego – TMP] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Więźniów politycznych rozstrzeliwano, pospolitych wieszano [były wyjątki, komuniści powiesili np. gen. Fieldorfa, aby go upokorzyć – TMP]. Pluton egzekucyjny to był jeden funkcjonariusz UB [etatowy morderca starszy sierżant Piotr Śmietański, sądząc z podpisów na protokołach wykonania KS ledwo piśmienny – TMP]. Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon. Przed wykonaniem wyroku z Pileckim rozmawiał ksiądz Martusiewicz.

- Gdzie pogrzebano Pileckiego?

- Nie brałem w tym udziału. Od dyżurnych wartowników słyszałem, że ciała zabitych wywoziła gdzieś sanitarka więzienna. Często jechał w niej naczelnik, który miał prawo jazdy.

- Dlaczego podpisał pan protokół wykonania kary śmierci?

- A co miałem robić?

 

PRZECHODNIU, POCHYL CZOŁO

Tadeusz Porayski, więzień Mokotowa, napisał:

„Przechodniu, pochyl czoło, wstrzymaj krok na chwilę

Tu każda grudka ziemi krwią męczeńską broczy

Tu jest Służewiec, to są nasze Termopile

Tu leżą ci, którzy chcieli bój do końca toczyć

Nie odprowadzał nas tu kondukt pogrzebowy

Nikt nie miał honorowej salwy ani wieńca

W mokotowskim więzieniu krótki strzał w tył głowy

A potem mały kucyk wiózł nas do Służewca...”

Tekst został wyryty na symbolicznym pomniku upamiętniającym ofiary stalinowskiego terroru, stojącym na terenie parafii św. Katarzyny przy ul. Wałbrzyskiej na warszawskim Służewie. Tu, do połowy 1948 r., grzebano potajemnie zamordowanych więźniów mokotowskiego więzienia (potem ciała chowano na Powązkach). Tu prawdopodobnie spoczywa rtm. Witold Pilecki.

Jaka była skala stalinowskich morderstw? Tylko na podstawie wyroków sądowych stracono ok. 5 tys. osób, kilka tysięcy zmarło i zostało zamordowanych w więzieniach i aresztach, inni zginęli w walce lub w wyniku akcji pacyfikacyjnych UB, KBW, WP.

Krzysztof Szwagrzyk: „W latach 1944-1956 tylko na Mokotowie śmierć poniosło ponad tysiąc osób, w więzieniu we Wronkach – 219, w Rawiczu – kolejnych 211. O kilkuset zmarłych i straconych możemy mówić w przypadku Białegostoku, Gdańska, Katowic, Krakowa, Lublina, Rzeszowa, czy Wrocławia. Lista ta wciąż nie jest zamknięta”.

Tadeusz M. Płużański