Nie ma we mnie, i mam wrażenie, że wciąż jednak nie ma w większości rodziców zgody na uznanie, że życie naszego dziecka jest szkodą, za którą trzeba zapłacić. I to niezależnie od tego, jaki jest stan zdrowia tego dziecka, jakie są jego rokowania, ile może ono przeżyć. Wielu rodziców zapłaciłoby nie tylko milion, ale o wiele więcej, byle tylko móc spędzić choć jeden dzień ze swoim dzieckiem, żeby towarzyszyć mu w umieraniu, żeby móc je przytulić. Ale są też tacy, którzy chcą miliona za to, że mogli ze swoim dzieckiem przez kilka dni, i że mogli je pożegnać.

I nie ukrywam, że mnie jest bliżej do tych pierwszych. Obawiam się też świata, w którym cierpienie (tak realne cierpienie rodziców) ma być likwidowane razem z osobami, które je przynoszą. W świecie takim bowiem będzie można zaskarżyć szpital, który nie przeprowadzi eutanazji babci i „skaże” jej wnuki czy dzieci na „cierpienie” spoglądania na mękę starości... Zaraz oczywiście usłyszę, że to niemożliwe, bo przecież eutanazja jest dobrowolna. Problem w tym, że w kilkunastu procentach przypadków wcale taka nie jest, a część z „zabiegów” terminacji życia staruszków jest dokonywana na życzenie rodziny, a nie samego zainteresowanego... Jeśli zaś tak jest, to niby dlaczego, gdy politycy uznają już, że likwidacja staruszków jest legalna, nie pozwać szpitala za to, że nie eksterminował babci?

I niestety obawiam się, że czas takich pozwów przyjdzie raczej szybciej niż później... Logika utylitaryzmy i wykluczania cierpienia prowadzi nas bowiem właśnie w takim kierunku. Tyle, że wykluczenie cierpienia oznacza także wykluczenie miłości... Bez cierpienia możliwy jest bowiem tylko egoizm.

Tomasz P. Terlikowski