Dwa lata temu u mojej mamy zdiagnozowano złośliwego raka piersi. Mama była bardzo aktywnym zawodowo psychologiem. Zajmowała się dysfunkcyjnymi dziećmi z różnymi zaburzeniami – autyzmem, zespołem Aspergera, ADHD itd. Od otrzymania pierwszej informacji o chorobie najbliższa rodzina i znajomi modlili się o jej uzdrowienie. Mama właściwie nie odczuwała fizycznych objawów i skutków ubocznych leczenia i bardzo szybko wracała do formy.<!--more--> Od momentu pierwszej diagnozy i podjęcia leczenia minęły dwa lata. W trakcie wakacji, w połowie sierpnia tego roku, mama nagle zaczęła odczuwać dziwne objawy neurologiczne. Tomografia komputerowa głowy jednoznacznie wykazała przerzuty do mózgu. Po leczeniu objawowym w szpitalu i kilku naświetlaniach dolegliwości ustąpiły. Mama mogła już normalnie funkcjonować, choć była w kiepskiej formie po długiej hospitalizacji. Kiedy tylko dowiedzieliśmy się o przerzutach, za namową bardzo bliskiej mi osoby podjąłem decyzję, by odmówić nowennę pompejańską. Świadomy, jak bardzo angażująca jest to modlitwa, pomimo rozmaitych wątpliwości, czy tak intensywna i „rozwlekła” forma cokolwiek zmienia, zdecydowałem się zacząć nowennę. Uznałem, że będzie to również rodzaj poświęcenia i wyrzeczenia. Jakaś forma dodatkowego postu – rezygnuję z wolnego czasu, ale wypełniam go modlitwą. Różańce odmawiałem o różnych porach, na dłuższych trasach, w trakcie jazdy autem czy podczas podróży. Jeden różaniec zawsze odmawiałem z najbliższymi lub z mamą w szpitalu.
W intencji uzdrowienia mamy modliło się wiele wspólnot i osób działających w duszpasterstwie. Msze święte zamówione w intencji mamy można by liczyć w dziesiątkach. Modliły się karmelitanki i dominikanie, znajomi księża i świeccy, pojedyncze osoby i całe wspólnoty w spontanicznych modlitwach i zorganizowanych spotkaniach. Mimo że niektóre różańce odmawiałem już w półśnie o drugiej w nocy, łatając dziesiątki nadprogramowymi zdrowaśkami i mieszając tajemnice, czułem, że ta modlitwa jest też dla mnie – poza tą główną intencją uzdrowienia mamy, różaniec uzdrawia także i mnie. Oddalił mnie od grzechu i innych zniewoleń, wyciszył mnie i pozbawił strachu. Modlitwa sprawiła, że byłem w stanie choć trochę zaufać Bogu w tej sytuacji.
Na wieczorze uwielbienia w Tychach usłyszeliśmy z siostrą słowa, by chorzy na raka i ci, którzy przyjechali w ich imieniu, prosząc o uzdrowienie, modlili się o to w wielkiej wolności, w zgodzie z wolą Bożą. Zawsze uważałem, że najtrudniejsza modlitwa to ta z w pełni świadomie wypowiedzianym aneksem do naszych próśb – „Bądź wola Twoja”. W miarę odmawiania nowenny powoli dojrzewałem do tych słów, bo w tej konkretnej sytuacji zostały one we mnie bardzo głęboko wyciszone. Dopuszczenie tych słów do modlitwy wymagało akceptacji wszystkich możliwości – również tej najgorszej – i co ważniejsze, wewnętrznej zgody na taką możliwość, bo „Myśli Boże górują nad myślami naszymi, a Jego drogi nad naszymi drogami”. Mama od pewnego czasu czuła się z dnia na dzień coraz słabsza. Przez naszą modlitwę i ufność staraliśmy się dodać jej siły i motywacji do walki. Mama całym swoim życiem dała wielkie świadectwo swojej wiary: przez wierność, zaangażowanie w oazę i duszpasterstwo w czasach komunizmu, przez czystość, uczestnictwo w krucjacie wyzwolenia człowieka, abstynencję, ofiarność i bezinteresowną pomoc ludziom. Nawet w szpitalu rozmawiała w nocy z innymi pacjentami, pomagając im poukładać swoje życie. Sami byliśmy świadkami ich wdzięczności i obietnic, że coś zmienią i ruszą w swoim życiu. Widzieliśmy, jak nasza modlitwa ją powoli zmienia i jak powoli zaczyna widzieć światło w tej ogromnej ciemności i ciszy, jakiej doświadczała. W najgorszych momentach, które wymagały ode mnie ogromnej cierpliwości, zawsze pomagał mi przepiękny fragment myśli pouczających Mistrza Eckharta: „Co człowiek powinien uczynić, kiedy odczuwa brak Boga i kiedy Bóg się przed nim ukrył”.
Mimo pogarszającego się stanu zdrowia mamy nie przestałem wierzyć w cud, bo przecież wydarzyć się on może właśnie w takiej sytuacji, wbrew naturze i logicznym kalkulacjom. Zastanawiałem się, czy jest moment, w którym modlitwę o cud uzdrowienia wypada porzucić, i przypomniałem sobie obraz Chrystusa w Ogrójcu i słowa Jego modlitwy, kiedy pocił się krwią: „Jeżeli to możliwe, oddal ode mnie ten kielich”. Z takim też wytłumaczeniem, mimo coraz mniejszej nadziei na uzdrowienie oraz w miarę pogarszania się stanu mamy, nieustannie modliłem się o cud, dodając z coraz większą świadomością ów aneks, który wypowiedział również Chrystus w Ogrójcu: „Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”. Nie mogę powiedzieć, bym wówczas faktycznie godził się na to całkowicie. Ciągle w mojej modlitwie był element jakiegoś śladowego szantażu, gdy myślałem, że przecież tak spektakularny cud przyniósłby niesamowite owoce. W obliczu modlitwy tylu osób byłoby to przecież ogromne świadectwo Bożej chwały. Po mamie było widać coraz większą zgodę na odejście, w ostatnich tygodniach przyjmowała Eucharystię bardzo często. Coraz częściej powtarzała też, żebyśmy pozwolili jej odejść. Zaakceptowała to cierpienie i odchodzenie, nie chciała tylko, żeby trwało zbyt długo. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jest jeszcze wyższy poziom zaufania i zawierzenia, że tak jak Matka Boża można powiedzieć: „fiat”. Moja mama tak właśnie powiedziała – uwierzyła do końca.
Kiedy w niedzielę, 16 listopada, w święto Matki Bożej Miłosierdzia, w godzinie miłosierdzia Bożego o 15:00, zaczęliśmy się wspólnie modlić koronką do Bożego miłosierdzia, mama zaczęła coraz trudniej i słabiej oddychać. Wezwaliśmy pogotowie. Mama powoli gasła. W końcu odeszła. Na Mszy Św. tego dnia usłyszeliśmy czytanie z księgi Przysłów: „Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa (…). Kłamliwy wdzięk i marne jest piękno: chwalić należy niewiastę, co boi się Pana”.


Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, kogo dotyczą te słowa. Podobnie jak i drugie czytanie, i psalm, i ewangelia. Tak jakby wszystko zostało zaplanowane i ułożone. Niesamowite znaki, dla nas tak bardzo oczywiste i bliskie. W pogrzebie uczestniczyło ponad tysiąc osób, kościół był pełny – część ludzi stała przy wejściu. Mszę świętą odprawiło dwunastu kapłanów i zakonników, w służbie liturgicznej posługiwało kilkunastu szafarzy i ministrantów. Wszyscy znali mamę osobiście: z przyjaźni, codziennych spraw, porad psychologicznych, sytuacji zawodowych. Wielu z nich sami mówili, że moja mama bardzo im pomogła. Pogrzeb był radosny. Bardzo bliski kuzyn mamy – ksiądz – wygłosił przepiękne kazanie, w którym ujął tę całą niesłychaną łaskę i opiekę Bożą, jakiej nieustannie doświadczaliśmy w trakcie choroby i odejścia mamy. Od chwili Jej śmierci w niedzielę do dnia pogrzebu Kościół wspominał podczas Mszy świętej błogosławione i święte kobiety. W dniu pogrzebu wypadało wspomnienie św. Rafała Kalinowskiego, karmelity bosego z Czernej. Właśnie w tamtym klasztorze moja mama, która podobnie jak cała nasza rodzina nosiła szkaplerz, jeszcze w wakacje zawierzyła się Bożemu miłosierdziu i Matce Bożej. Wszyscy, którzy ją znali, zgodnie świadczyli o świętości Jej życia. Nikt z nas nie ma wątpliwości, że mama jest już w niebie i ogląda samego Boga. Niewątpliwym cudem jest nasz spokój i brak jakiegokolwiek buntu wobec tej sytuacji. W codziennych sprawach i problemach czujemy Jej wsparcie. Mamy też świadomość, jak wiele trudnych i ciężkich sytuacji związanych z chorobą nas ominęło. Czas odmawiania nowenny pompejańskiej stanowił dla mnie bardzo głębokie rekolekcje, pokorną naukę ufności i wyrzeczenia własnej woli oraz świadomość, że zażyłość z Bogiem i budowanie relacji wymaga konsekwencji, i częstej modlitwy, i decyzji. Pomimo upadków, grzechów i zwątpienia, pomimo cierpienia, Jezu, ufam Tobie!

Źródło tekstu: http://pompejanska.rosemaria.pl/2016/08/michal-swiadectwo-dobrej-smierci/

oprac.MP