Michał Kuź

Nowa Konfederacja

Demokracja, wysoki poziom redystrybucji i duża gęstość zaludnienia wskazują na to, że masowe przyjmowanie odmiennych kulturowo uchodźców i imigrantów musi się skończyć ostrym społecznym konfliktem

Obecna sytuacja związana z kryzysem imigracyjnym i zagrożeniem terrorystycznym w Europie przybiera z wolna wymiar sytuacji granicznej. Nie oznacza to oczywiście, że jesteśmy wszyscy zagrożeni bytowo. Okno szansy dla optymalnych rozwiązań jest już jednak zamknięte. Pozostają tylko egzystencjalne zagadnienia tak zwanego mniejszego zła, lub też trzymanie się irracjonalnego, lecz bohaterskiego, humanitaryzmu rodem z pism Alberta Camusa.

Oczywiście sytuację wykorzystują antyimigracyjni populiści. Problem polega jednak na tym, że również proimigracyjne elity polityki i finansów, liberałowie czy też siły związane z, tak zwaną, „nową lewicą” nie mówią o problemie wszystkiego, co muszą przecież wiedzieć. Tymczasem półprawdy są w tego typu kwestiach czystym złem, które doprowadzić może tylko do skrajnej barbaryzacji. Europejczycy powinni być ze sobą szczerzy. Być może faktycznie musimy się zgodzić na narastający chaos i powolne rozpuszczanie dotychczasowej tkanki społecznej w naszych krajach, bo koszty moralne zdecydowanego przeciwdziałania temu chaosowi są dla nas nie do zaakceptowania. Mamy jednak prawo wiedzieć, na co się godzimy, tego przecież Camus bohaterom „Dżumy” czy też Syzyfowi ze swojego eseju nigdy nie odmawiał.

Moja Europa murem podzielona

Czy pomiędzy coraz dłuższą serią zamachów a kryzysem imigracyjnym istnieje związek? Europejski mainstream zaklina się z niemal kompulsywną nerwowością, że nie. Front populistów ociera się tymczasem o oskarżanie niemal każdego uchodźcy czy imigranta o sprzyjanie terrorystom.

Generał Philip N. Breedlove z U.S. European Command to jednak ktoś, kogo trudno byłoby oskarżyć o organiczną ksenofobię, czy też chęć zbicia kapitału politycznego. Niedawno przyznał on zaś przed kongresem, że terroryści wmieszani w uchodźców będą masowo przenikać do Europy i stanowi to realne zagrożenie.

Z drugiej strony, wszystkie zagrożenia terrorystyczne są zawsze wyolbrzymiane. Na tym zresztą opiera się strategia zamachowców, którzy nie mogąc zabić wielu ofiar, chcą przynajmniej szerokiej widowni i efektu zastraszenia. Nie bez przyczyny mówi się o terroryzmie, jako o broni słabych, tych którzy nie posiadają realnych, militarnych środków, mogących przynieść masowe zniszczenie. Tylko w Polsce, w wielkanocny weekend na drogach w wypadkach zginęło przecież niewiele mniej osób niż podczas zamachów w Brukseli.

Przy okazji ostatnich zamachów na jaw wyszło, że w Belgii wytworzyło się muzułmańskie społeczeństwo równoległe, które nie utożsamia się z polityką i celami reszty społeczeństwa belgijskiego

Spektakularne fale zamachów nie są więc niczym nowym ani też niczym, co powinno wszystkim Europejczykom spędzać sen z powiek. W dłuższej perspektywie znacznie bardziej niepokojące jest jednak to, że przy okazji ostatnich zamachów na jaw wyszło, iż w Belgii wytworzyło się muzułmańskie społeczeństwo równoległe, które nie utożsamia się z polityką i celami reszty społeczeństwa belgijskiego.

Sprawa Salaha Abdeslama, jako dowód takiego stanu rzeczy, jest wręcz skrajnie niepokojąca. Po zamachach w Paryżu wrócił on bowiem najspokojniej w świecie do islamskiej dzielnicy Brukseli i poruszał się po niej dość swobodnie przez kilka miesięcy, zanim został ujęty. Mało tego, tuż po jego ujęciu reszta siatki zdecydowała się na nowe zamachy. Sąsiedzi Abdeslama z Molenbeek musieli go przecież widzieć na ulicach, mijać i jakoś nie zauważać. Zresztą, po co, policja i tak tam nie wjeżdża, teraz zaś, kiedy do zakazanej dzielnicy zapuszczają się kamery europejskich stacji, mieszkańcy uciekają od nich, gdzie pieprz rośnie, zamykają drzwi, milczą.

Demokracja, redystrybucja, gęstość zaludnienia

Powstanie równoległych społeczeństw jest dla Europy bardziej niebezpieczne niż sam terroryzm z trzech powodów. Nasz kontynent jest po pierwsze politycznie demokratyczny. Po drugie, dominuje na nim model państwa mniej lub bardziej opiekuńczego. Po trzecie, nawet pomimo zjawiska starzenia się społeczeństwa, jest to wciąż jeden z najgęściej zaludnionych obszarów świata. Te trzy czynniki: demokracja, wysoki poziom redystrybucji i wysoka gęstość zaludnienia jednoznacznie wskazują na to, że masowe przyjmowanie odmiennych kulturowo uchodźców i imigrantów musi się skończyć ostrym społecznym konfliktem oraz rozkładem dotychczasowych form życia politycznego.

W kwestii budowania solidarności i siatki socjalnej współczesna teoria gier (np. w ujęciu Darona Acemoglu i Jamesa A. Robinsona) widzi całą politykę jako wypadkową sporu pomiędzy elitami a ludem. Przy budowie państwa opiekuńczego, czy w ogóle jakiegoś sprawnego systemu redystrybucji, kluczowym zagadnieniem jest zaś to, czy społeczeństwo, a zwłaszcza klasa średnia i niższa, przezwycięży dzielące je animozje i stworzy koalicję, która wymusi redystrybucję na elitach. Ten jakże prosty model daje się łatwo sformułować matematycznie i doskonale tłumaczy, dlaczego wszelkie socjalistyczne międzynarodówki z góry skazane były na niepowodzenie, a państwa socjalne udawały się tylko w tych krajach, w których w chwili ich powstania istniał duży poziom spójności kulturowej, etnicznej i językowej. Wszelkie podziały zmniejszają bowiem prawdopodobieństwa powstania prosocjalnej koalicji, a tym samym ułatwiają zadanie elitom, które nie chcą redystrybucji.

Tłumaczy to też, dlaczego przynajmniej na początku napływu fali emigracyjnej największy wobec niej entuzjazm wyrażały think tanki i środowiska będące na garnuszku wielkiego kapitału, choćby Open Society George’a Sorosa, a także niemieckie oligarchie finansowo-medialne. W tym sensie popieranie masowych migracji staje się kolejną odsłoną zderzania globalizmu z lokalizmem, czyli sporu pomiędzy rzecznikami większej społecznej różnorodności i większych społecznych nierówności równocześnie oraz zwolennikami większej solidarności i lokalnego zakorzenienia.

Teraz europejscy lokaliści (czyli w praktyce środowiska konserwatywno-chrześcijańskie i narodowe) są jednak zepchnięci do obrony swoich stanowisk przed oskarżeniami o bestialstwo i egoizm. Globaliści z kolei, w myśl teorii rozgrywać będą swoją partię niejako w dwóch etapach. Najpierw kosztami asymilacji przybyszów zaczną tłumaczyć konieczność zaciśnięcia pasa w odniesieniu do świadczeń dostępnych dla reszty obywateli, o czym zresztą politycy szwedzcy czy niemieccy już mówią przecież otwarcie. W drugim zaś etapie, dzięki pomocy pożytecznych „idiotów”, po lokalistycznej stronie nastąpi swoiste napuszczenie na siebie biednych i średniozamożnych warstw odmiennych społeczności. Przekaz tego napuszczenia sprowadzać się zaś będzie do mniej lub bardziej otwartego zasugerowania, że świadczenia i usługi publiczne są i tak tylko dla „nich” (w domyśle tych drugich), więc lepiej, żeby owych świadczeń było jak najmniej.

To, co potrafimy naukowo zrozumieć na temat działania społeczeństw, w ostatecznym rozrachunku zostawia nas z problemem czysto etycznym

Taki mechanizm wzajemnej nieufności i niechęci w Europie jeszcze nie jest w pełni widoczny, choć z wolna zaczyna się zarysowywać. W USA natomiast, zdaniem Seymoura Lipseta, właśnie ta logika od wielu dekad odpowiada za brak poważnych prosocjalnych sił politycznych. Kandydat taki jak Bernie Sanders jest po prostu zbyt „biały” ‒ dla mniejszości rasowych i za bardzo chętny do dawania pieniędzy „tym innym” ‒ dla białej klasy średniej.

Dodać do tego wypada jeszcze, że społeczeństwo podzielone i zastraszone zamachami jest wyjątkowo podatne na manipulacje. Chce wręcz samo sprzedać swoją wolność w zamian za bezpieczeństwo, co zupełnie grzebie w nim wartości republikańskie.

Co do demokracji, to jako sama procedura wyboru może ona naturalnie funkcjonować nawet w społeczeństwach bardzo różnorodnych. Coraz więcej dowodów świadczy jednak o tym, że jest ona niekompatybilna z niektórymi, konkretnymi systemami wierzeń, i to bez względu na to, jak mocno będziemy w tej kwestii zaklinać rzeczywistość. Nowa globalistyczna lewica wytyka, na przykład Huntingtonowi, oczywiste błędy. W związku z tym zdaje się twierdzić, że islam to tylko jeszcze jedna religia, której specyfika ‒ w porównaniu np. z buddyzmem ‒ jest w gruncie rzeczy bez znaczenia dla budowania ładu społecznego. Zapomina się jednak o tym, że Huntington nie był jedynym, który zwracał uwagę na polityczną odmienność islamu jako takiego, a nie tylko radykalnego islamizmu. Mało tego, robili to nawet bardzo poważni badacze, którzy nie zgadzali się z Huntingtonem w niczym innym. Wystarczy wymienić takie nazwiska jak Francis Fukuyama, Steven Fish, Daniel Donno czy Bruce Russett.

Ciekawe są zwłaszcza badania Fisha, który zauważył, że wiele krajów muzułmańskich zgodnie z wszystkimi znanymi modelami powinno się już dawno politycznie zdemokratyzować (mają klasę średnią, uczelnie, przemysł, rozwijają się ekonomicznie itp.). Fish, który jak tylko może ucieka od oskarżeń o okcydentalny szowinizm, stwierdza w końcu, że kluczowe jest tutaj wykluczenie kobiet z życia politycznego i to nawet jeśli, tak jak w Iranie, są one średnio lepiej wykształcone od mężczyzn. Efektem radykalnych poglądów wielu mężczyzn i braku kobiet w przestrzeni publicznej jest to, że nie sposób zbudować wyraźnie prodemokratycznej większości.

Co do gęstości zaludnienia, to jak zauważ Seymour Lipset im gęściej kraj jest zaludniony, tym większą rolę odgrywają w nim nieformalne reguły oraz obyczaje dotyczące życia codziennego. Tym bardziej też prawdopodobny jest konflikt w razie nieprzestrzegania tych reguł. Modelowym, gęsto zaludnionym i ekskluzywnym społeczeństwem jest Japonia, która tak bardzo boi się odmienności kulturowej, że woli inwestować miliardy dolarów w robotykę niż otworzyć się na imigrację. Na drugim biegunie są zaś oczywiście Stany Zjednoczone czy Kanada.

Ubogacanie i imposybilizm

Albert Einstein zdefiniował kiedyś głupotę, jako podejmowanie ciągle tych samych działań i spodziewanie się za każdym razem innych efektów. Jeśli więc jest coraz więcej dowodów na to, że Europa nie umie zintegrować nawet tych wyznawców proroka, którzy już do niej z Bliskiego Wschodu przybyli, to czegóż można się spodziewać po gwałtownym napływie milionów nowych? Prognozy mówią o tym, że w tym roku fala imigrancko-uchodźcza może wynosić od 1,4 miliona do nawet sześciu. Nie wiadomo też, ile właściwie takich lat nas jeszcze czeka.

Niemcy starają się oczywiście zarządzać chaosem: nie tworzyć gett, rozmieszczać imigrantów równomiernie po całym kraju i groźbą deportacji przymuszać ich do nauki języka. Wszystkie te metody działają jednak tylko po dłuższym czasie i przy kontrolowanym oraz ograniczonym napływie.

Granic zewnętrznych UE technicznie nie dałoby się zamknąć tylko przy założeniu, że imigranci i uchodźcy szturmować je będą przy użyciu pancernych dywizji i eskadr samolotów wielozadaniowych

Retoryka kulturowego „ubogacania” staje się w efekcie śmieszna. Odwołane imprezy (nawet marsze przeciwko zastraszaniu), puste restauracje, amerykański Departament Stanu przestrzegający przed podróżą do Europy, coraz częstsze ograniczenia prywatności w imię bezpieczeństwa… Mówienie o „ubogacaniu” czegokolwiek wobec tak oczywistego wyjaławiania się europejskiej przestrzeni publicznej pachnie już absurdem. Dlatego też obóz proimigrancki coraz częściej zmienia retorykę ubogacania na retorykę imposybilizmu. Doskonałym przykładem może tu być artykuł Piotra Burasa „Hipokryci zatroskani o unię”. Podobnie jak wielu liberalnych i nowolewicowych komentatorów, Buras stwierdza w pewnym momencie, że granic nie da się zamknąć, bo to technicznie niemożliwe, a imigranci i tak znajdą inną drogę.

Taki imposybilizm to z punktu widzenia suchych faktów rzecz zupełnie niedorzeczna. Granic zewnętrznych UE technicznie nie dałoby się zamknąć tylko przy założeniu, że imigranci i uchodźcy szturmować je będą przy użyciu pancernych dywizji i eskadr samolotów wielozadaniowych, które nie dadzą armiom państw europejskich żadnych szans. Jest natomiast prawdą wykraczającą poza namacalne fakty, że cena moralna za zamknięcie granic byłaby niewyobrażalna i mało kto z poważnych polityków gotów jest ją ponieść. Europejski lud w swej masie jest oczywiście przemożnie antyimigrancki i antyuchodźczy. Łatwo jednak reprezentować takie poglądy w masie lub anonimowo, w sieci. Niezwykle trudno jest wziąć na siebie odpowiedzialność za cierpienia, a być może śmierć, ludzi już na granicach koczujących.

Niestety, błędy które doprowadziły do kryzysu zostały już popełnione i są w większości nieodwracalne. Co gorsza, Europa jest współwinna. Zaniechania i niegodziwości nawarstwiają się od czasów kolonialnych, poprzez ostatnią destabilizację Bilskiego Wschodu do spółki z USA, na braku działań zaradczych i interwencji, kiedy były one faktycznie konieczne, skończywszy. Niefrasobliwa Willkommenspolitik Angeli Merkel to zaś, w tym kontekście, tylko ostatnia kropla przepełniająca czarę goryczy.

Teraz nawet duża operacja lądowa w Syrii i aktywne odbudowywanie państw bliskowschodnich może pomóc tylko w dłuższej perspektywie. Tu i teraz mamy miliony zmierzające do Europy, porozumienie z Turcją jest zaś słabe i realnie niewiele daje. Tymczasem do syryjskich uchodźców dołączają imigranci dosłownie z całego globu. Ostatnio odkryto grupę trzystu zmierzających do Europy Birmańczyków. Niewiele jest w Eurazji dłuższych szlaków lądowych. Czy ma to znaczyć, że na Stary Kontynent będzie się odtąd sukcesywnie, fala po fali, przeprowadzać cały Trzeci Świat, aż do zupełnego wyrównania poziomów życia? Czy równanie w dół pod auspicjami wielkiego kapitału to jest aby ta globalna sprawiedliwość, na której nam, a również lewicy, zależy?

Czy wreszcie europejska wina pociąga za sobą konieczność autoagresji? Europa zdaje się w tym kontekście nie zauważać, jak cynicznie działają wobec kryzysu imigracyjnego jej zagraniczni partnerzy. Rosja, Chiny, Iran i Arabia Saudyjska umywają ręce zupełnie. Ameryka bije zaś rekordy hipokryzji. Kontrolowane przez liberalne elity magazyny, takie jak „Foreign Policy” czy też „Time”, obsypują Angelę Merkel pochwałami za odejście od Konwencji Dublińskiej i otwarcie granic. Tymczasem całe Stany Zjednoczone przyjęły tylko trzy tysiące wyselekcjonowanych uchodźców z Syrii, zaś plany przyjęcia dziesięciu tysięcy kolejnych zostały zablokowane przez Kongres. Kanada zadeklarowała zaś przyjęcie jednie 25 tysięcy. Wyłącznie kobiet, dzieci i rodzin.

Irracjonalny bohater czy racjonalna świnia?

Czy typowo bliskowschodnie społeczności muzułmańskie nigdy nie będą mogły się w Europie Zachodniej zintegrować? Oczywiście, że będę mogły, poprzez wypracowanie wspólnej kultury i symboli, przez co najmniej 100 – 200 lat, co wynika z szacunków dotyczących integracji innych, podobnie odmiennych mniejszości w kulturach równie starych lub starszych niż europejska – weźmy chociażby sinizację Izraelitów czy Mongołów w Państwie Środka.

W tej chwili nie ma jednak właściwie żadnych racjonalnych, popartych rzeczowymi badaniami przesłanek, które wskazywałyby na to, że obecna fala imigracyjna może być w jakikolwiek sposób dla Europy korzystna. Nawet dane dotyczące przydatności imigrantów na rynku pracy nie napawają optymizmem – szacunkowo dwie trzecie to analfabeci. Istnieją za to poważne przesłanki mówiące o wzroście konfliktów, rozdarciu społecznym, kryzysie demokracji i upadku systemu socjalnego. Nie da się jednak przy pomocy racjonalnych przesłanek mierzyć wartości ludzkiego życia, a na obecnym etapie zupełne zamknięcie granic musi skończyć się dla tysięcy ludzi cierpieniami lub śmiercią. Równocześnie nie ma i nigdy nie było w żadnym spójnym systemie religijnym czy społecznym prawa, które zmuszałoby pojedynczych ludzi lub całe społeczności do heroicznej ofiarności, nawet w obronie czyjegoś życia.

Można wręcz powiedzieć, że przy tak dużej fali uchodźczo-imigracyjnej następuje konflikt w samym prawie międzynarodowym, stosowanym przez ONZ. Prawo narodów do samostanowienia stoi w tym przypadku w sprzeczności z prawem dotyczącym przyjmowania uchodźców.

Zbyt stanowcze przeciwdziałanie zamachom w końcu przekształci je w zamieszki wśród społeczności muzułmańskiej, brak działań wywoła z kolei falę brutalnego populizmu wśród rdzennych Europejczyków

Ci, którzy długo pielęgnowali w sobie heroizm będą oczywiście zwykłych obywateli ostro atakować ze swych wysokich pozycji moralnych. To poniekąd atak uczciwy, nie jest natomiast uczciwe ukrywanie, że na tym etapie kryzysu szczerzy humanitaryści wymagają irracjonalności i bohaterstwa w imię wartości wyższych niż proste polityczne czy gospodarcze kalkulacje. Mam w tym sensie pretensje do Janiny Ochojskiej, która zamiast powiedzieć wprost: „wolę być irracjonalnym bohaterem niż racjonalną świnią”, wolała głosić w jednym z wywiadów niedorzeczności o tym, co przeciętny muzułmanin może myśleć o poniżaniu kobiet w Polsce.

I tak oto pokrótce mają się sprawy. Twarda, ugruntowana politologicznie wiedza o rozwoju społeczeństw mówi nam tylko tyle, że nie ma żadnych powodów do optymizmu. Europa wkracza w okres konfliktów i niepokojów, a czynniki je wywołujące będą się w przewidywalnej przyszłości tylko wzmagać. To oczywiście prawda, że zagrożenie terrorystyczne nie osiągnęło jeszcze poziomu, który znamy z lat 70. XX wieku. Wszystkie negatywne trendy będą jednak raczej się wzmagać niż słabnąć.

Rozpoczyna się też z wolna wywołana zamachami reakcja łańcuchowa i tylko ktoś, kto ślepo wierzy w opatrzność Bożą lub też w cudowną moc ludzkiej dobroci może pozwolić sobie w tej kwestii na ignorowanie mechaniki procesów społecznych. Zbyt stanowcze przeciwdziałanie zamachom w końcu przekształci je w zamieszki wśród społeczności muzułmańskiej, brak działań wywoła z kolei falę brutalnego populizmu wśród rdzennych Europejczyków. Oba czynniki mogą natomiast przekształcić tlące się konflikty w zamieszki, a potem regularne starcia. Nagły napływ przybyszów zwiększa zaś tylko już istniejące napięcia.

Problem czysto etyczny

Chcąc realnie zatrzymać docierającą do nas falę ludzką, której faktyczni uchodźcy wojenni są tylko częścią, doprowadzimy jednak w krótkiej perspektywie do ogromnej katastrofy humanitarnej, która na Europę ściągnie oskarżenie o ludobójstwo u jej granic.

Jedyną realną alternatywą dla skazywania nieuzbrojonych i w gruncie rzeczy niewinnych ludzi na cierpienie lub śmierć jest zaś to, że w dłuższej perspektywie nasze konflikty wewnętrzne urosną do rozmiarów szesnastowiecznych wojen religijnych. Paradoksem jest, że to, co potrafimy naukowo zrozumieć na temat działania społeczeństw w ostatecznym rozrachunku zostawia nas z problemem czysto etycznym. Czy mamy prawo nasz sposób życia i ład społeczny cenić sobie bardziej niż cudze życie, zdrowie i potrzebę bezpieczeństwa? Problem nie ma dobrego rozwiązania, cokolwiek teraz jako Europa zrobimy, jedno tylko jest pewne: będziemy tego prędzej czy później gorzko żałować.


6 IV 2016