Pierwsze filmy były czarnobiałe i utrzymane w konwencji wynalezionej przez amerykańskiego reżysera Macka Sennetta. Oczywiście piszę o slapsticku, czyli gatunku komedii, w której znajdziemy dużo ruchu i przerysowane postaci, wpadające w groteskowo niebezpieczne tarapaty. Wiele scen slapstickowych powstało w wyniku spontanicznych działań aktorów i reżyserów, podobną techniką posługiwał się mistrz gatunku Charlie Chaplin. Początki kinematografii i slapstick mają wiele wspólnego ze współczesnym serialem komediowy, pod tytułem „Ciamajdan”.

Scenariusz zawsze ten sam, jakaś grupka walczy o demokrację i społeczeństwo obywatelskie. Postaci przerysowane i groteskowe, a ich przygody niewiarygodne, bzdurne, wymyślone na chybcika.  Reżyser kolejnych Ciamajdanów też ten sam, roboczo zwany totalną opozycją, ale tak naprawdę to szersze towarzystwo, trafnie zdefiniowane przez klasyka, jako najgorszy sort. W ostatnim odcinku, który właśnie się kończy zobaczyliśmy jednak coś nowego. Na ekran rzucono kilka młodych twarzy, młodych, wykształconych z dużych miast i strasznie biednych. Z taką charakteryzacją i rolą weszli na rampę lekarze rezydenci. Pierwszego dnia, jak to zwykle bywa, wszyscy patrzyli na siebie i pytali, co to za jedni i dlaczego im nagle apetyt odebrało.

Przez 12 lat publikowania w Interwencie nauczyłem się ostrożności w stawianiu hipotez, w związku z czym nie pchałem się od razu ze stanowczą diagnozą, że mamy do czynienia ze sterowanym politycznie spektaklem. Kolejne dni przyniosły wiedzę dostępną na wyciagnięcie ręki. Główne role głodowego strajku lekarzy rezydentów odegrało trzech aktorów, których życiorysy są dostępne w sieci. Pierwszy gwiazdor, Daniel Łuszczewski, jeszcze w czwartek rano miał na swoim świeżo wyczyszczonym profilu facebookowym „wyjeb.ane na studia” i szedł w miasto z trzema koleżankami naraz. Drugi artysta, Krzysztof Hałabuz, jest nieco odważniejszy i nie wykasował postu Bartosza Arułkowicza, który podał dalej i wysoko ocenił, ale on się nie ma czego bać, w końcu jego siostra, Nina Hałabuz, jest dziennikarką Gazety Wyborczej. Trzeci i ostatni przeze mnie wyróżniony, to Jarosław Biliński i proszę sobie wyobrazić, że Jarek nie ma profilu na „fejsie”, może dlatego, że bliskiemu koledze nestora medycznych protestów, Krzysztofa Bukiela, po prostu nie wypada i musi zachować powagę.

Do Facebboka doszedł Twitter, gdzie oficjalno konto Porozumienie Rezydentów - część OZZL, poleca teksty Krytyki Politycznej. Sam się ciśnie na usta cytat z pani komisarz Bieńkowskiej: „ale jaja, ale jaja, ale jaja”. Dobre kino, nie wyłączając slapsticku, powinno trzymać w napięciu od początku do końca. Nie pamiętam, który geniusz reżyserii jako pierwszy kazał aktorowi ominąć skórkę od banana, by się na niej nie pośliznąć, pamiętam za to doskonale, że żaden reżyser i aktor Ciamajdanu do tego poziomu nigdy się nie zbliżyli. W odcinkach komediowych, które nam serwuje stare lewackie kino wszystko jest do bólu przewidywalne i już na początku komedii poznajemy zakończenie. Mieliśmy kilka prób zwrócenia uwagi społecznej na rzekome krzywdy, jakie się dzieją w totalitarnej Polsce, ale Polacy jakoś nie chcą umierać za sędziów, aktorkę Jandę, a teraz lekarzy rezydentów, dla których podwyżka w kwocie 1200 zł, czyli połowa pensja nauczyciela stażysty, to grosze.

Problem z serialem ciamajdanowym jest taki, że na casting zgłaszają się same tłuste koty, które dotąd jakoś nie paliły się do odgrywania dramatycznych ról. Nie jest to obsada pod pełne sale kinowe i przychód pozwalający rozkręcić Hollywood na Czerskiej czy Wiertniczej. Polaków najzwyczajniej w świecie nie interesuje melodramat z udziałem upadłych elit, zresztą to nie interesuje nikogo i nigdzie poza samymi „elitami”. Nic nie pomogą nowe stroje i charakteryzacje, przy tych samych scenach, dialogach i tych samych skórkach od banana, na których wykładają się ci sami aktorzy i reżyserzy. 

Matka Kurka (Piotr Wielgucki)