Cmentarz na Woli był świadkiem symbolicznego upadku, który przepadł w lawinie bzdurnych tematów bieżących. Byłem jednym z pierwszych „hejterów”, którzy głośno krzyczeli o tym, co większość sobie po cichu pomyślała. Żadnych honorów i uroczystych obrządków nad bandytą Czesławem Kiszczakiem. Dyscyplinowanie i szantażowanie emocjonalne, że o zmarłych nie wolno pisnąć jednego złego słowa przestało działać. Co znaczy, że nie wolno? Słowa prawdy, słowa odnoszące się do faktów z reguły nie są miłe, a w przypadku przywódców organizacji terrorystycznej o charakterze zbrojnym, takimi być nie mogą. 

Na pogrzeb bolszewickiego mordercy przyszło około 20 ludzi, w tym ekipa Telewizji Republika i siostra księdza Zycha, ostatniej ofiary komunistycznej bezpieki. Pogrzeb Kiszczaka odbył się w porządku prawosławnym, niektórzy twierdzą, że to ulubiona uroczystość byłych ubeków i esbeków, bo ściśle związana z tradycją Rosji Radzieckiej. Zwłoki Kiszczaka spalono i urnę zalano betonem, wcześniej prawosławni duchowni nie zgodzili się na wniesienie prochów do cerkwi. Nad mogiłą wdowa po mordercy wypowiedziała kilka grafomańskich wersów kłamstwa, które po cichu i z wyłączeniem komentarzy przedrukowała Gazeta Wyborcza. Ta sama gazeta, której redaktor naczelny nazwał bandytę „człowiekiem honoru”. I co z tego wszystkiego wynika? Ogromnie wiele, ale przede wszystkim pogrom fałszu, na który wielu Polaków czekało tak długo.

Jeszcze kilka lat temu zgon Kiszczaka zostałby rozegrany zupełnie inaczej. Ofiary byłyby zmuszane do szacunku i milczenia, batożenie tradycją i miłosierdziem katolickim nie miałoby końca. Zapewne i w sejmie doszłoby do „wesołych” prowokacji, których celem byłoby zdjęcie krzyża i powieszenie portretów twórców „pokojowej przemiany”, przy okrągłym stole. Wszystko się posypało, zabrakło odważnych i zdolnych do obrony marności. Kolportowane łgarstwa i gwałty moralne straciły swoją moc, a niegdysiejsi mocarze zarządzający pedagogiką wstydu i pogardy podwinęli skundlony ogon i nawet nie mają siły odszczekać się karłom reakcji. Tak dokonał się przełom, wymarzony, wyczekiwany, wymodlony. Wojnę wygrywa się nie na froncie, ale na najwyższej górze wroga, gdzie zatyka się własny sztandar. Wygraliśmy i to widać coraz dobitniej, w sferze symboli, wartości, wiary i powrotu do normalności. Spadkobiercy komuny ucichli, wycofali się, zwiesili łby i klepią nad swoimi grobami swoje zdrowaśki. Nikt ich nie chce i przegania ze świątyni. Bliscy ofiary morderców, na zdjęciach pokazują zbrodnię i tej próby nie wytrzyma żaden kronikarz fałszu.

Dziesiątki lat spędzonych na niczym, na wynoszeniu marginesu na piedestały i niszczeniu mitu bohaterów. „Gdyby nie generał, w Pol¬¬¬¬sce polałaby się krew, bo Ruscy już odpalali czołgi”. W kopalni „Wujek” nie padł rozkaz użycia broni, raz do roku każdy zomowiec strzela sam. Przemyk prowokował i dlatego został zakatowany, Pyjas zabił się po pijaku na schodach, ksiądz Popiełuszko był twórcą „sensów nienawiści”. Skończyło się, ale do pełni szczęścia potrzeba jeszcze jednego symbolu. Wdowa po Kiszczaku dostanie ponad 7 tysięcy emerytury. Joanna i Andrzej Gwiazda są skazani na promocje pasztetu w „Biedronce”. Każdy wymiar się liczy, komunistyczni siepacze nie tylko nie ponieśli żadnej kary, ale otrzymali sowite uposażenia za swoje zbrodnie. Ten stan rzeczy da się naprawić jednym posiedzeniem sejmu, takim zwykłym, bez specjalnej okazji. Zbiera się sejm i pośród kilkunastu ustaw zatwierdza i tę, która mówi, że bandyta jest bandytą, ofiara ofiarą i w związku z powyższym nie listonosz puka do zbrodniarza dwa razy, ale komornik raz, a dobrze. Tyle brakuje do kompletnego spełnienia marzeń i przywrócenia przyzwoitości.

Matka Kurka