Maria Mucha, blogerka Natemat.pl ostrzega, że rodzinny marsz to tylko pozornie pochód zwolenników tradycyjnej, dużej rodziny. „Tak naprawdę jest obrzydliwym, antykobiecym wydarzeniem, które w swojej wymowie piętnuje zarówno życie, jak i rodzinę” – zauważa autorka.

Mucha oczywiście zapewnia, że nie miałaby nic przeciw, gdyby wielodzietne rodziny wychodziły manifestować swoje szczęście, ale, uwaga, uwaga – to inicjatywa, która „ma potępiać wszystkich, którzy nie chcą wpisać się w lansowany przez skrajną prawicę schemat: mama + tata + duża liczba potomstwa”.

W dodatku, o zgrozo!, na marszu pojawią się ludzie, którzy nie uznają aborcji. W logice(?) Marii Muchy to prawdziwy skandal, bo skoro nie dopuszczają aborcji, to znaczy, że zmuszają kobiety do rodzenia, także ofiary gwałtów.

Blogerka Natemat.pl, brnąc dalej w narrację straszenia, dochodzi do absurdu, proponując, by Marsz dla Życia i Rodziny nazywać Marszem Nietolerancji i Agresji. Nietolerancji, bo rzekomo uczestnicy manifestacji dyskryminują inne modele rodziny (o, a już na pewno te homoseksualne, chciałoby się dodać!) i agresji, rzekomo wymierzonej w aborcjonistki i mniejszości seksualne.

„Jeśli uświadomimy sobie, co ten marsz naprawdę sobą reprezentuje, to dojdziemy do wniosku, że jest po prostu obrzydliwy” – bredzi Mucha, przekonując, że marsz dla życia jest tak naprawdę przeciw życiu: zgwałconych kobiet, samotnych rodziców czy par jednopłciowych. „To wydarzenie bardzo mocno uderza w same dzieci, dzieląc je na lepsze: te z kato-wzorowej rodziny oraz całą resztę gorszych... W Dzień Dziecka powinno się integrować dzieci z różnych środowisk, a nie tak perfidnie dzielić. (Jezus przez taki Marsz i przez takich ludzi pewnie siedziałby w kącie i płakał - w końcu miał dwóch ojców)” – konstatuje.

Proszę mi wybaczyć taką obfitość cytatów z Marii Muchy (całość tekstu TUTAJ), ale jej ubóstwa intelektualnego nikt lepiej nie odda, niż ona sama. Niemniej, wracając do meritum sprawy, dziwię się nieco, że za agresywne i nietolerancyjne blogerka Natemat.pl uznaje rodzinne marsze, ale już nie zająknie się na temat pochodów feministek, czy to w Polsce czy innych krajach europejskich. Toć to prawdziwe wiece tolerancji i miłości, a ich uczestniczki to gołąbki pokoju. Zwłaszcza wtedy, kiedy brutalnie wypędzają z Manif dziewczyny z plakatami antyaborcyjnymi (jak w przypadku kobiet ze środowisk narodowych w 2013 roku), wypisują skrajnie agresywne i chamskie hasła wobec Kościoła (każda Manifa) czy wprost atakują biskupów (wyczyny femenek).

Wywody na temat dyskryminacji i nietolerancji, jaką rzekomo prezentują uczestnicy pochodu miłosiernie pominę, bo ma to się tak do rzeczywistości, jak pięść do nosa. Jednak jest w tym całym wpisie, bądź co bądź absurdalnym, coś mocno niepokojącego. Odczytuję go bowiem jako pewną próbę (a jeśli nie próbę, to przynajmniej krok zmierzający w kierunku) wykluczenia rodziny, zwłaszcza wielodzietnej z przestrzeni publicznej. Bo rzekomo pokazywanie się mamy i taty z dziećmi dyskryminuje tzw. inne modele rodziny. Ale jak „inne modele rodziny” wychodzą na ulice, to nie tylko nie dyskryminują tych tradycyjnych, ale jeszcze przyczyniają się sprawie. Jakiej? Osłabieniu znaczenia tradycyjnej rodziny, zmarginalizowania jej znaczenia i postawienia na równi z innymi „modelami”.

Zadziwiające jest to, że rodzina, podstawowa jednostka, model funkcjonowania w społeczeństwie istniejący od wieków, wywołuje dziś tak skrajne emocje i agresję. Zwłaszcza u tych, którzy rodziny zakładać nie zamierzają i dzieci mieć nie chcą. Czyżby inne rodziny, szczególnie te z gromadką pociech, były dla nich wyrzutem sumienia?

Marta Brzezińska-Waleszczyk