Wszystko, z grubsza jest już jasne. Rosyjski atak na ukraińskie kutry, ich zatrzymanie i aresztowanie marynarzy nie spotka się z natychmiastową, twardą reakcją kolektywnego Zachodu.  

    Prócz dość wątłych wezwań, kierowanych pod adresem Moskwy, i wzywających ją do zaprzestania prowokacyjnych działań i zwrócenia aresztowanych okrętów niewiele się wydarzyło. I ta bezczynność jest też dość czytelnym dla Moskwy sygnałem. Unia Europejska nie jest w stanie wypracować jednolitego stanowiska. Wezwania dyplomacji polskiej i estońskiej o zaostrzenie unijnych sankcji nie spotkały się, nazywając całą sprawę eufemistycznie, ze zrozumieniem. Wśród państw starego kontynentu zarysowały się trzy stanowiska, czy trzy podejścia. Do pierwszej, bardzo nielicznej, zaliczyć trzeba Państwa Bałtyckie i Polskę, które opowiadają się za zdecydowaną reakcją. W opozycji wobec takiej linii są zwolennicy zniesienia sankcji, przede wszystkim Włochy oraz Austria. Rosja może liczyć też na tradycyjnych przyjaciół w rodzaju Cypru. Stanowisko Grecji jest niejasne, zwłaszcza przed wizytą premiera Tsiprasa w Moskwie. Podobnie postawa rządów Hiszpanii i Portugalii.

Warto w tym kontekście przypomnieć, że rosyjski minister spraw zagranicznych jeszcze przed incydentem odbył dyplomatyczne tourne po stolicach państw europejskich, które zakończyło się w Paryżu. I to stanowisko Paryża i Berlina przesądziło, jak można przypuszczać, o postawie europejskiej dyplomacji. Obydwie stolice, na co warto zwrócić uwagę, wezwały strony do deeskalacji konfliktu, dwustronnych rozmów oraz ożywienia tzw. formatu mińskiego. Niezwykle wymowny jest brak jakiegokolwiek oficjalnego komunikatu Berlina. Ta symetria warta jest odnotowania, bo postawienie na jednej płaszczyźnie Kijowa i Moskwy przesądziło o stanowisku unijnej dyplomacji. Polska poniosła kolejną przykrą porażkę dyplomatyczna, bo nawet nie byliśmy w stanie przekonać do naszej opcji bliskich ponoć partnerów z Grupy Wyszehradzkiej.

Nie zwracając uwagi na Węgry, które próbują uprawiać politykę lawirowania (ostatnim przykładem jest odmowa ekstradycji do Stanów Zjednoczonych ściganego tam rosyjskiego obywatela i jednoczesne wysłanie go do Moskwy), trzeba zwrócić uwagę na brak stanowiska Czech i dość podobne do niemiecko – francuskiego wystąpienie szefa słowackiej dyplomacji. Z przykrością można było obserwować starania naszego prezydenta, który w trakcie rozmów w Sofii, próbował skłonić gospodarzy do jakiegokolwiek twardszego wystąpienia. Nadaremne, bo przecież kilka miesięcy temu zarówno tamtejszy premier jak i prezydent jeździli do Moskwy zabiegając o to aby rura gazowa w ramach tzw. tureckiego potoku (druga nitka) przebiegała przez ich kraj. Sprawa przebiegu rurociągu jest jeszcze w toku wobec czego trudno spodziewać się twardego stanowiska Sofii. Czyżby w Pałacu Prezydenckim tego nie wiedziano? Jest to kolejny przyczynek do oceny kondycji polskiej polityki i dyplomacji „na kierunku wschodnim”. Angażujemy się tam w sprawy trudne, w których w oczywisty sposób nie można będzie odnieść sukcesu (propozycja rozszerzenia sankcji) a nie zauważamy tych okazji dzięki którym można poprawić swoją pozycję (np. sprawa kandydatury rosyjskiego generała na stanowisko szefa Interpolu przeciw której wystąpili Litwini i Ukraińcy alarmując amerykański Kongres, co doprowadziło do jej zablokowania).

    Można wysunąć hipotezę, że dyplomacja amerykańska, sondując perspektywę poparcia przez państwa europejskie zaostrzenia sankcji szybko zorientowała się, że nie ma na co liczyć i zrewidowała swoje stanowisko. Jeszcze przedwczoraj mówiło się o możliwości zerwania spotkania Trump – Putin przy okazji szczytu najbogatszych państw świata w Buenos – Aires, ale bardzo szybko ogłoszono, że jednak 1 grudnia się ono odbędzie. Prezydenci rozmawiać mają 2 godziny, póki co nie wiadomo jeszcze w jakim formacie – czy będziemy mieli do czynienia z dialogiem „w cztery oczy”, czyli z udziałem tłumaczy, czy zdecydują się oni zaprosić swych współpracowników.

    Wydaje się zatem, że sprawa ewentualnego zaostrzenia sankcji wobec Rosji jest już zamknięta, co nie oznacza, że zakończyła się rozgrywka.

    Wracając do dyplomatycznego tourne Ławrowa po europejskich stolicach, trzeba zwrócić uwagę na pojawiające się w rosyjskich niezależnych kanałach informacyjnych przecieki z administracji rosyjskiego prezydenta o tym, że Rosja o wszystkim wiedziała. O wszystkim, czyli o planach Kijowa wysłania dwóch kutrów i holownika z Odessy do Mariupola oraz planowanej marszrucie tej grupy. Już ponoć dwa tygodnie temu na Kremlu odbyła się w tej sprawie specjalna narada, po tym jak do Rosji napłynęły w tej sprawie informacje. Zaś w ubiegłym tygodniu doradca Putina ds. międzynarodowych Jurij Uszakow miał rozmawiać z chińskimi dyplomatami w ONZ informując ich, że tego rodzaju incydent może mieć miejsce i najprawdopodobniej zwołane zostanie specjalne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ. Pamiętajmy, że z wnioskiem o posiedzenie wystąpiła Moskwa, a Chińczycy właśnie, w ramach rotacyjnego przewodnictwa kierują pracami tego organu.

A zatem wydaje się, że Moskwa nie tylko o wszystkim wiedziała, ale starannie przygotowała się do tego co się stało. Jest to o tyle istotne, że odpada wersja „samowolki lokalnego funkcjonariusza”, który chciał pokazać siłę rosyjskiego oręża i zdobyć kilka punktów w swej ankiecie personalnej.

    To co się wydarzyło oraz reakcja Moskwy i stanowisko, które prezentują jej władze nie ma zatem nic wspólnego z improwizacja, jest starannie, w najdrobniejszych szczegółach przemyślaną grą operacyjną, w której Rosja realizuje swe podstawowe interesy. Jakie? Pewnych informacji w tej kwestii dostarcza nam niedawny artykuł Fiodora Łukianowa z Klubu Wałdajskiego, opublikowany na łamach rządowej Russkiej Gaziety. Łukianow nie jest takim ot sobie komentatorem koncentrującym swą uwagę na sprawach międzynarodowych. Z racji sprawowanych funkcji, zarówno w Klubie Wałdajskim, jak i w organizacjach o charakterze oficjalnym – jest np. członkiem nielicznego Forum Trianońskiego, czyli francusko – rosyjskiej grupy powołanej przez prezydentów obydwu krajów przy okazji wiosennej wizyty Macrona w Rosji – jego opinię uznać można za dość miarodajną dla pewnej części rosyjskiej elity. Otóż opisuje on sytuację, którą określa mianem „krymskiego paradoksu”.

Na czym on polega? Z grubsza rzecz biorąc na tym, że żadna ze stron sporu (Ukraina i Rosja) nie tylko nie chce, ale wręcz z powodów fundamentalnych nie może ustąpić ani na milimetr z zajmowanego stanowiska. Przy takiej postawie znalezienie rozwiązania kompromisowego jest niemożliwe. Trzeba się z tym pogodzić, jak również z faktem, że na świecie od dziesięcioleci funkcjonują takie konflikty, dla których brak możliwości kompromisu (podział Cypru, Wzgórza Golan, Strefa Gazy etc.). Nierównowaga sił jest tez dość oczywista – w planie dyplomatycznym Ukraina ma zdolność mobilizowania wsparcia kolektywnego Zachodu, a Rosja jest osamotniona, ale za to w planie militarnym Moskwa jest wielokrotnie silniejsza niźli Kijów. I związku z taką sytuacją, zdaniem Łukianowa, Rosja nie mając możliwości rozwiązania „paradoksu Krymu” de iure, przez znalezienie jakiegokolwiek rozwiązania kompromisowego, które poprze społeczność międzynarodowa, musi szukać rozwiązań de facto. To znaczy musi wytyczyć czerwoną linie, przekroczenie której zawsze będzie wiązało się z militarną odpowiedzią. Trochę tak jak to robi Izrael w przypadku swych terytoriów. I Moskwa, jego zdaniem, osiągnęła swój cel – pokazując, że jej militarna przewaga jest gwarancją stabilności sytuacji. Łukianow tego nie pisze, ale ja dodam, że komunikat wysłany przez Rosję pod adresem Zachodu jest dość klarowny – chcecie rozwiązania problemu Krymu? To szykujcie się do wojny, bo inaczej się nie da. A jeśli nie chcecie walczyć, dajcie sobie spokój z pobrzękiwaniem szabelką sankcji, bo one na nas nie robią wrażenia.

    Cała sprawa ma też niezwykle interesujący kontekst ukraiński, o którym sporo się pisze, ale warto zwrócić uwagę na trzy sprawy. Po pierwsze, kilka dni przed incydentem nastąpił podział w bloku opozycyjnym w ukraińskim parlamencie. Rosyjscy komentatorzy ocenili to, jako zaprzepaszczenie nadziei, które Moska wiązała z misją wysunięcia przez opozycję jednego „kandydata Wschodu”, który mógłby przejść do drugiej tury wyborów. W tym kontekście trzeba postrzegać wprowadzenie przez obecną administrację w Kijowie stanu wojennego we wschodnich prowincjach. Jednym z jego celów będzie osłabienie możliwości zbudowania politycznej platformy dla takiego „wspólnego” kandydata. I w takiej sytuacji szanse Poroszenki rosną, bo Wschód we wszystkich poprzednich wyborach na Ukrainie głosował dość oportunistycznie, tzn. popierał władzę. Mamy tu do czynienia z dość przejrzystą grą. Moskwa dzięki incydentowi chciała zdezawuować nieudolność ekipy Poroszenki, która w niemal 5 lat po Majdanie nie była w stanie nie tylko rozwiązać problemu Donbasu, ale również niewiele zrobiła aby wzmocnić ukraińskie siły zbrojne. Czyli jednym słowem – 5 lat wyrzeczeń narodu poszło na marne. (na marginesie dodajmy, że Rosja jest nadal największym partnerem handlowym Ukrainy). Ale Poroszenko też ma w tym swoją agendę. Jednym słowem piłka w grze.

    Drugie na co warto zwrócić uwagę, to wystąpienie Kołomojskiego, który w wywiadzie powiedział, że rozwiązanie problemu nieuznawanych republik ludowych na wschodzie Ukrainy jest na wyciagnięcie ręki. Jego zdaniem, „trzeba im coś dać”, a chętnie wrócą w skład ukraińskiego państwa. Powiedział przy tym, że nie należy kręcić nosem na to kto reprezentuje obydwie republiki i trzeba rozmawiać z tymi, którzy tam rządzą. Dodał też, że jego zdaniem Putin jest przeciwnikiem „siłowego rozwiązania”, bo na takim rozwoju wydarzeń może tylko stracić i z pewnością poprze kompromis. Ten kompromis to w gruncie rzeczy przyjęcie stanowiska Rosji i federalizacja kraju. To, że mówi to niezwykle wpływowy ukraiński oligarcha, sojusznik Julii Tymoszenko, a przeciwnik Poroszenki, jest ważnym sygnałem.

 I wreszcie, Andriej Kortunow, dyrektor generalny Rady ds. Polityki Zagranicznej i uznany w Rosji analityk nakreślił cztery scenariusze rosyjskiej polityki wobec Kijowa. Są one kombinacja czterech czynników – Ukraina państwo silne, państwo słabe, konfrontacja Rosji z Zachodem, pojednanie Rosji z Zachodem. Jego zdaniem w wariancie konfrontacji z Zachodem zarówno funkcjonowanie słabej, ale też i silnej Ukrainy, jest dla Rosji dużym zagrożeniem. Ukraina pozostanie państwem Rosji wrogim, a w scenariuszu konfrontacyjnym zawsze będzie wykorzystywana przez rywali Moskwy w charakterze bazy wojskowej czy narzędzia nacisku. Powodzenie Ukraińskich reform i wzmacnianie się tego państwa w tym konfrontacyjnym scenariuszu, jest dla Moskwy najgorszym wariantem, bo Kijów w miarę upływu czasu zacznie odgrywać taką rolę jaką miała RFN w czasach zimnej wojny. Nieco inaczej sytuacja wygląda, jeśli scenariusz konfrontacji z Zachodem odchodzi w przeszłość. Silna Ukraina zacznie się bardziej kierować swym partykularnym interesem, przede wszystkim gospodarczym, co otwiera pewne możliwości poprawienia relacji. I wreszcie wariant ostatni – napięcie między Moskwą a kolektywnym Zachodem słabnie, konfrontacja odchodzi w przeszłość a Ukraina się nie zmienia i nadal jest państwem słabym. Dzieje się wówczas z nią to co, jak trafnie zauważa Kortunow, działo się z Rzeczpospolitą przed zaborami – następuje jej stopniowa dezintegracja. Regiony nie wybijają się na niepodległość, ale zaczynają uprawiać własną politykę kosztem słabego centrum, zwyciężają lojalności transgraniczne – na Wschodzie na rzecz Rosji, ale na Zakarpaciu może to być Rumunia czy Węgry, Zachód kraju, choćby z powodów gospodarczych orientował się będzie na Polskę. I to też jest zdaniem Kortunowa scenariusz przez Moskwę pożądany. Jednak realizacja rosyjskiego „planu marzeń” musi prowadzić najpierw do ułożenia się z Zachodem.

    Rosyjscy komentatorzy wielokrotnie pisali, że warunkiem pojednania jest doprowadzenie do przesilenia. Bo ono oczyszcza atmosferę, zwłaszcza w sytuacji, kiedy zwaśnione strony zrozumieją, że mają do wyboru: albo wielka wojna, albo rozmawiamy. Incydent na Morzu Czarnym, mógł być też taką rosyjską przymiarką do scenariusza przesilania, ale wątła reakcja kolektywnego Zachodu może spowodować, że przesilenia nie będzie, bo nie ma woli kontynuowania polityki powstrzymywania i Zachód odpuści Ukrainę po cichu i bez walki.

ps. O 17 prezydent Trump napisał tweeta, że odwołuje spotkanie z Putinem w Buenos Aires, bo okręty nie zostały zwrócone, a marynarze uwolnieni. Jeżeli ta informacja się potwierdzi, to będziemy mieli do czynienia ze wzmocnieniem presji, choć Moskwa zdaje się nią nie przejmować. Pieskow komentując te doniesienia powiedział, że "będzie więcej czasu na inne spotkania".

Marek Budzisz

Salon24.pl