Wydarzenia w Wenezueli obserwuje się w Rosji z wielką uwagą. Powodów jest co najmniej kilka, ale zacznijmy od warstwy, którą można określić jako psychologiczna. Władza dość tradycyjnie, było to zresztą wprost powiedziane w wystąpieniach Ministra Spraw Zagranicznych Ławrowa, jest zdania, że to co możemy obserwować na ekranach telewizorów w Caracas i innych miastach kraju nie jest żadnym ludowym buntem, tych którzy mają już dość socjalistycznego eksperymentu, ale próbą zamachu stanu inspirowaną przez Waszyngton. Czyli innymi słowy, kolejną fazą wojny hybrydowej. Opozycja zaś patrzy na Wenezuelę z dość słabo skrywaną nadzieją, że być może to co się tam dzieje powtórzy się i w Rosji. Tym bardziej, że gdyby okazało się, iż opozycja zwycięża, to byłaby to już druga w ciągu roku porażka (po aksamitnej rewolucji w Armenii) przyjaciół Putina. A to mogłoby odebrać część otaczającego go nimbu skutecznego, w planie międzynarodowym, polityka.

    Komentatorzy wypowiadający się na łamach rosyjskich mediów sympatyzujących z opozycją zwracają uwagę na kilka nowych elementów. Po pierwsze, jak mówią, najintensywniejsze wystąpienia zwolenników Juana Guaido, miały miejsce (przynajmniej w Caracas) w dzielnicach zamieszkałych przez biedotę. Miałoby to dowodzić, że polityka rządzących socjalistów, która od lat sprowadzała się do rozdawnictwa artykułów pierwszej potrzeby właśnie wśród najuboższych, już nie działa. Po drugie zwracają uwagę, że armia i Gwardia Narodowa (znów analogia do Rosji) zajmuje w całym konflikcie dość niejednoznaczną postawę. Zaznaczyły się nawet pewne różnice. Minister obrony, generał Lopez oświadczył, co prawda, że siły zbrojne są „po stronie konstytucji”, co odczytane zostało jako poparcie rządzącego reżimu, ale z drugiej strony, w oświadczeniu nie padło słowo na temat Maduro, prezydenta kraju, którego opozycja i wiele państw na świecie uważa za uzurpatora. W światowych mediach znaleźć też można opinie ekspertów, którzy powołują się na nieoficjalne źródła informacji (wywiad?) oraz kuluarowe rozmowy i twierdzą, że tamtejsze siły zbrojne zajmują wyczekująca postawę i poprą tę opcję polityczną, która zacznie przeważać. Zwraca się też uwagę na znacznie bardziej stanowcze, w obronie reżimu, wystąpienie Sztabu, co znów miałoby potwierdzać tezę o tym, iż brak jest jednoznacznego stanowiska. Tym bardziej, że oddziały Gwardii Narodowej, na prowincji, jak zauważono nie ścierają się z protestującymi, a obecna fala protestów zaczęła się od nieudanej próby buntu koszarach jednego z oddziałów Gwardii Narodowej.

    Wszystko to, wskazuje na to, że sytuacja jest płynna i póki co nie ma powodów aby uważać, że Waszyngton przygotowuje się do interwencji, o co został wprost oskarżony przez rosyjskiego wiceministra spraw zagranicznych Riabkowa. Niektórzy rosyjscy analitycy, tacy jak, Andriej Suszencow z Klubu Wałdajskiego, są wręcz zdania, że gdyby Stany Zjednoczone zdecydowały się na taki krok, to z punktu swych geostrategicznych interesów strzeliłyby sobie w stopę. Amerykańska inwazja zjednoczyłaby przeciwników Jankesów i doprowadziła do rozpoczęcia wojny wyzwoleńczej. Amerykanie straszą interwencją, mówią, że nie wykluczają żadnej ewentualności, ale nie oznacza to, że zdecydują się na takie posunięcie. Chyba, że zmuszeni zostaną przez okoliczności – a takimi byłby np. atak na amerykańskie placówki dyplomatyczne, choć mocno okrojone, w związku z tym, że amerykański ambasador został już kilka lat temu odwołany do kraju, to jednak nadal funkcjonujące. Ostatnie informacje o tym, że Waszyngton redukuje swój personel dyplomatyczny, świadczyły by o tym, że z jednej strony rozważa zagrożenie dla swoich placówek, z drugiej, chce ryzyko polityczne z tym związane minimalizować. Nie można jednak wykluczyć prowokacji.

    Rosyjscy komentatorzy, i to związani z opozycją, zwracają uwagę na dość charakterystyczny rozkład poparcia międzynarodowego dla wenezuelskiej opozycji, która nawiasem mówiąc wcale ich zdaniem nie jest zjednoczona, bo działań Juana Guaido nie poparły inne formacje opozycji, a przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo. Otóż o ile jej lidera poparły właściwie wszystkie liczące się kraje obydwu Ameryk (po stronie Maduro opowiedział się Meksyk, Boliwia i Urugwaj i tradycyjnie Kuba i Nikaragua) o tyle Unia Europejska w swoim stylu wezwała obie „strony konfliktu” do umiarkowania, rozmów i politycznego rozwiązania sporu. Świadczy to nie tylko o intelektualnej jałowości europejskiej dyplomacji, która ucieka się do niewiele znaczących formułek, ale również o pogłębiającym się pęknięciu w relacjach euroantlantyckich. Bo nie mamy do czynienia z jakimś „sporem”, ale z rządami, które doprowadziły do ekonomicznego upadku (inflacja wg. różnych źródeł od 13 tys. do ponad miliona % rocznie), głodu i ucieczki z kraju ponad 3 mln osób. Rządami, które swych przeciwników politycznych wsadzają do więzień, i to nie takich w jakim przebywa norweski morderca z wyspy Utøya, ale takich po opuszczeniu których (tak było np. w przypadku jednego z liderów opozycji, byłego burmistrza Caracas) cieszą się oni, że jeszcze żyją. Zresztą minister ds. więzień, i jedna z najbliższych współpracowniczek Maduro, Iris Varela, już zapowiedziała, że tylko czeka na to aby opozycja przedstawiła skład swego rządu, bo ona już przygotowała „odpowiednie cele”.

Wczoraj do Maduro, zadzwonił prezydent Putin. Jak informują przedstawiciele reżimu, odbyło się to z inicjatywy Rosji. W trakcie rozmowy Maduro miał dostać „pełne poparcie” od Rosji. Nie jest to zaskoczeniem nie tylko z tego powodu, że oficjalna Moskwa jest zdania, iż to co się dzieje w Wenezueli to wynik zabiegów Waszyngtonu. Rosja ma też sporo w tym kraju interesów. I nie chodzi tylko o 16 mld dolarów, które w różnej formie pożyczyła tamtejszym władzom, bo Chińczycy pożyczyli znacznie więcej (nawet ponoć 60 mld), ale ze względu na interesy geostrategiczne. Sprowadzają się one do kilku obszarów. Po pierwsze Rosja uprawia od jakiegoś czasu politykę zainteresowania sytuacją w krajach producentach ropy naftowej. Z tego m.in. powodu interweniowała w Syrii, dlatego wspiera Iran, interesuje się sytuacją w Libii i Sudanie. Wzrost politycznej i wojskowej obecności w takich ośrodkach może jej pomóc wpływać na poziom cen światowych, a to jest bezpośredni i żywotny interes Moskwy. Po drugie wreszcie, pisałem o tym w grudniu (https://www.salon24.pl/u/wiescizrosji/918089,rosyjski-skok-do-ameryki-poludniowej-czyli-jak-moskwa-otwiera-nowe-fronty-rywalizacji-ze-stanami-zjednoczonymi), więc nie ma co powtarzać, jest zainteresowana wzrostem swej militarnej obecności w tym rejonie. Już od pewnego czasu w rosyjskich kręgach eksperckich dało się odnotować pogląd, iż jeśli Stany Zjednoczone nie zrezygnują ze swej polityki „eksportu demokracji” i nie przestaną wspierać Ukrainy, to trzeba będzie otworzyć „nowe pole konfliktu” blisko amerykańskich granic. Typowane na to były kraje Ameryki Łacińskiej (warto zauważyć, że Moskwa bardzo kibicuje lewicowemu prezydentowi Meksyku). Mechanika jest tu prosta – rosnące wpływy Rosji na Karaibach miałyby doprowadzić, w imię pragmatyzmu, do transakcji wymiany – my wycofujemy się, albo osłabiamy poparcie w Wenezueli, a wy na Ukrainie. Wtedy Kijów zostałby w praktyce sam, bo Zachód, czyli Niemcy i Francja, nadal żywią złudzenia, że tzw. format normandzki, umożliwia pokojowe rozstrzygnięcie na Ukrainie. Ostatnio mówił o tym niemiecki minister spraw zagranicznych i najwyraźniej Berlin nie przyjmuje do wiadomości, że zarówno prezydent Poroszenko, jak i liderka opozycji Tymoszenko, mówią o zupełnie innej formule rozmów. (W czasie swego przemówienia na kongresie Batkiwszcziny, w trakcie którego uzyskała ona formalne zgłoszenie w nadchodzących wyborach prezydenckich Tymoszenko mówiła o „formacie budapesztańskim”, czyli rozmowach w których uczestniczą również Stany Zjednoczone i Wielka Brytania).

    To przede wszystkim ze względu na interesy geostrategiczne, Moskwa popiera reżim Maduro, a nawet, co potwierdziła grudniowa wizyta tegoż w rosyjskiej stolicy, zainteresowana jest, jego wzmocnieniem. Wenezuelski dyktator uzyskał wówczas restrukturyzację długu wobec Rosji i rosyjskich firm, a także deklarację Putina o tym, że Rosja dostarczy mu 600 tys. ton zboża, oczywiście na kredyt. (kolejne 5 mld dolarów) Gdyby patrzeć na relacje Moskwy i Caracas pod kontem współpracy gospodarczej, to jest ona niewielka – w ubiegłym roku obroty między obydwoma krajami osiągnęły poziom 68,4 mln dolarów, ale eksport Wenezueli do Rosji tylko 755 tysięcy. Rosyjskie firmy naftowe, głównie Rosnieft, ale też i Gazprom – Nieft zaangażowane są w projekty związane z rozpoznaniem i eksploatacja nowych złóż ropy naftowej. Rosja buduje fabrykę karabinów i amunicji, jednak gros dostaw w ostatnich latach (11 mld dolarów) to zakupy rosyjskiego uzbrojenia. W grudniu Moskwa ogłosiła też, że jest gotowa wysłać do Wenezueli specjalną misję gospodarczą, swoich ekspertów, których zadaniem miałoby być wsparcie tamtejszych fachowców w dziele stabilizowania gospodarki i walki z hiperinflacja. Trudno deklaracje te było odebrać inaczej, niźli jak zapowiedź większego zaangażowania. Nie trzeba być zwolennikiem spiskowych teorii, aby wiedzieć, że Waszyngton odbierze tego rodzaju posunięcia w kategoriach zagrożenia dla swych interesów. Ale warto zwrócić uwagę, na to, że rywalizacja ma wymiar głębszy. Reakcja Brazylii, (również i Argentyny) rządzonej przez nowego prezydenta, wskazuje nie tylko na to, że zmienia się układ sił i sympatii w Ameryce Łacińskie ale również wpłynąć może na przyszłość formatu BRICS. Moskwa od dłuższego czasu głosi tezę, że nowe, aspirujące, światowe potęgi, które przed laty zdecydowały się na powołanie tej platformy winny blisko ze sobą współpracować. Ale najpierw wybory w RPA rozstrzygnięte zostały nie po myśli Rosjan (w efekcie stracili kontrakt na budowę elektrowni atomowych), a teraz w Brazylii rządzi prawica, która chce blisko współpracować z Waszyngtonem. Wygląda na to, że marzenie Moskwy, aby formuła BRICS jednoczyła kraje sprzeciwiające się amerykańskiej hegemonii pozostanie w świecie myślenia życzeniowego.

    Druga kwestia jest nie mniej istotna. Otóż jeśli Maduro, jak uważa wiele rządów, jest uzurpatorem, to dochody z eksportu ropy naftowej nie powinny zasilać jego reżimu. Od tej konstatacji tylko krok do ogłoszenia sankcji czy raczej pełnej ekonomicznej blokady Wenezueli. O zaostrzeniu sankcji mówi się od jakiegoś czasu, bo sporo jest dowodów na to, że Caracas wspiera nie tylko lewacka partyzantkę, ale również flirtują z Al – Kaidą. Ale teraz blokada eksportu ropy byłaby równoznaczna z odpaleniem bomby atomowej. Waszyngton już oświadczył, że rozważa tego rodzaju posunięcia. Moskwę najbardziej niepokoi powód. Jeśli społeczność międzynarodowa uzna, że wybory były niedemokratyczne, to rząd stracić może legitymację. Wszystko to, jaj zdaniem, jest bardzo ocenne a przez to polityczne. I można sobie wyobrazić sytuację, że eksport z Rosji, jeśliby tam sytuacja wewnętrzna podlegała destabilizacji objęty może zostać podobnymi restrykcjami. A na to w żadnym razie nie można zezwolić.

Marek Budzisz

Salon24.pl