Ostatnie uderzenie rakietowe państw Zachodu na Syrię, zważywszy na jego skalę, przygotowanie informacyjne oraz skutki, trzeba traktować bardziej w kategoriach politycznych, czy jak to nazwał jeden z polskich ekspertów, wizerunkowych, niźli militarnych.

Ale, że jednak mieliśmy do czynienia z akcją wojskową, opiszmy pokrótce, chociaż ten jej aspekt. Otóż wojska koalicji amerykańsko – brytyjsko – francuskiej w nocy z piątku na sobotę wystrzeliły na syryjskie cele 104 rakiety, zarówno z okrętów znajdujących się na Morzu Śródziemnym, jak i z samolotów. Przy czym, mimo, że koalicja składa się z trzech państw, to francuskie samoloty, stacjonujące w bazie w Jordanii, prowadziły jedynie działania osłonowe, nie odpalały rakiet. Brytyjczycy zaangażowali się bardziej, ale ich samoloty wystrzeliły, jak informują media 7 – 8 rakiet, a cała reszta to działania amerykańskie. Już ten, pobieżny i powierzchowny rachunek pokazuje, jaki jest realny układ sił w obrębie NATO, a może raczej, do czego prowadzą wieloletnie cięcia przez państwa europejskie funduszy przeznaczonych na modernizację ich sił zbrojnych.

Właściwie w tym miejscu kończy się obszar „medialnej zgody”, wszystkie inne militarne informacje są na tyle rozbieżne, że traktować je trzeba z pewnym dystansem, by nie rzec z przymrużeniem oka. Otóż Amerykanie twierdzą, że zaatakowali cztery cele – trzy w okolicach Damaszku i jeden w pobliżu miasta Homs, wszystkie związane z szumnie nazywając „syryjskim kompleksem produkującym broń chemiczną”. Syryjczycy, ale również Rosjanie mówią o atakach, na co najmniej 10 obiektów, z tego, co najmniej 6 to lotniska. Jeszcze bardziej różnią się opinie na temat ile rakiet trafiło w cel. Szef Pentagonu, generał James Mattis, oświadczył, że wszystkie, a przeciwdziałanie syryjskiej obrony przeciwlotniczej było chaotyczne. Zupełnie inaczej całą sprawę przedstawiają Rosjanie. Otóż rosyjskie media powołujące się na źródła informacji w Sztabie Generalnym donoszą, że zestrzelono 71 rakiet, przy czym jeśli chodzi o użytkowane lotniska, to skuteczność była 100 %. Te, które trafiły, atakowały obiekty ewakuowane, w gruncie rzeczy puste i nikomu niepotrzebne. Taka trochę salwa pod publikę, o czym ma świadczyć niewielka, a w skali syryjskiej wojny domowej, wręcz niezauważalna liczba ofiar koalicyjnego uderzenia. Rosjanie przy tym podkreślają, że wojska syryjskiego reżimu posłużyły się starymi, pochodzącymi jeszcze z czasów sowieckich systemami przeciwlotniczymi (systemy S-125, S-200, „Buk”, „Kwadrat” i „Osa”). Jednym słowem zapowiedziane przez Trumpa „nowoczesne i inteligentne pociski i rakiety” to bubel i propagandowy humbug. Zarazem zastępca rosyjskiego szefa Sztabu Generalnego, generał Rudskoj powiedział, że tuż po wystrzeleniu Rosjanie ustalili trajektorie, po których poruszać się będą rakiety i spokojnie patrzyli na rozwój wydarzeń. Mogli je unieszkodliwić w jednej chwili, ale tego nie zrobili. Zapowiedział jednocześnie, że po jednym z następstw ataku będzie rozpatrzenie przez Rosję ponownie możliwości dostarczenia reżimowi Asada systemów przeciwrakietowych S-300, z czego Moskwa jakiś czas temu zrezygnowała pod presją Zachodu. Trochę się te rosyjskie pogróżki zdewaluowały, jako, że kilkanaście dni temu generał Gierasimow, szef rosyjskiego sztabu Generalnego, zapowiedział, że w razie ataku rakietowego Rosjanie strącą nie tylko pociski i rakiety, ale również zniszczą ich „nosicieli”, czyli samoloty i okręty. Rudskoj też nie zauważył, że jego deklaracje trochę jednak przeczą sloganom na temat sprawności syryjskiej obrony przeciwlotniczej. No, bo jeśli tak dobrze jej poszło teraz, to po co przywozić najnowsze rosyjskie systemy, dodajmy drogie i sprzedawane na kredyt, może lepiej zrobić inwentaryzację rosyjskich składów i dostarczyć więcej Buków, Kwadratów i Os?

Nie ulega jednak wątpliwości, jak dość zgodnie zauważają rosyjscy analitycy, cytowani zarówno przez media prorządowe jak i sympatyzujące z opozycją, że obydwie strony postąpiły rozsądnie. Amerykanie i ich koalicjanci nie chcąc stracić twarzy uderzyli, a na dodatek wystrzelili dwa razy więcej rakiet niźli rok wcześniej, a Rosjanie, (bo przecież w Moskwie nikt w charakterze strony nie uznaje na poważnie Syryjczyków), też zachowali się rozsądnie i nie podjęli działań mogących zaognić sytuację, jak na przykład dyslokację rosyjskich „doradców wojskowych” w rejony spodziewanego uderzenia w charakterze trochę „żywych tarcz”, o odwetowych ostrzałach nie wspominając.

Znacznie istotniejszy jest plan polityczny. W Rosji odnotowano, że po pierwsze po raz pierwszy od dłuższego czasu Waszyngton wystąpił w koalicji wespół z Paryżem. Początkowy sprzeciw Niemiec, przekształcił się w pozytywne stanowisko kanclerz Merkel po uderzeniu. A zatem niewiele wskazuje na to, że powtórzy się sytuacja z tzw. drugiej wojny irackiej, kiedy Zachód podzielił się na dwa bloki – zwolenników obalenie Husajna (USA i Wielka Brytania) oraz przeciwników takich działań (Francja i Niemcy). Teraz mamy do czynienia z dość jednolitym stanowiskiem, bo deklaracji przywódcy włoskiej Ligi Północnej i jednego z kandydatów na premiera, nikt nie traktuje poważnie. I to dla Moskwy zasadniczo inna sytuacja, inna, bo grożąca dyplomatycznym ostracyzmem, a przynajmniej osamotnieniem. Rosyjski MSZ ma świadomość tej sytuacji i może, dlatego, w opublikowanym dziś przez Kommersant wywiadzie z wiceministrem Riabkowem, pada wiele deklaracji i wezwań do „konstruktywnej współpracy”. I nie chodzi w całej sprawie o nic innego, jak o analizę tego, co stało się w ostatnim tygodniu w ONZ. W Polsce jesteśmy skłonni lekceważyć tę polityczną płaszczyznę, jednak dla Rosji ma ona wielką wagę, wręcz stanowi jeden z filarów jej myślenia o porządku światowym i polityce zagranicznej. Bo jej udział w charakterze stałego członka Rady Bezpieczeństwa, jest jednym z ostatnich (obok broni jądrowej) atrybutów mocarstwowości, który ma do dyspozycji. I w tym gronie Moskwa jest dziś osamotniona. Ubiegłotygodniowy projekt rezolucji zablokowała składając weto, ale nie to jej istotne. Nie poparł jej wówczas nikt z liczących się członków Rady, strategiczny, jak często można w rosyjskich mediach przeczytać sojusznik, czyli Chiny wstrzymał się od głosu. Pekin poparł wczorajszą propozycję rezolucji zgłoszoną przez Moskwę, ale trzeba pamiętać, że Chiny zawsze są przeciw akcjom zbrojnym skierowanym przeciw państwom trzecim. Rosję poparła jedynie Boliwia rządzona przez socjalistę Moralesa, ale to nie jest znaczący sojusznik. Nawet Kazachstan, w obydwu tych głosowaniach był przeciw stanowisku Moskwy.

W Rosji zauważono również, i to z niepokojem, że akcję wojskową poparło NATO, ale przede wszystkim, wprost i bez ogródek, Turcja. Dziś rozpoczyna się w Arabii Saudyjskiej posiedzenie Ligii Państw Arabskich i Rosjanie są niemal pewni, że anty-irańskie i anty-syryjskie stanowisko Rijadu okaże się dominujące. Oczywiście zbyt wcześnie by o tym mówić, ale może okazać się, że misternie budowana przez Moskwę koalicja z Iranem i Turcją stanie się fikcją i stare podziały powrócą. Stare, czyli z jednej strony Turcja na północy, Arabowie na południu nie tyle razem, co jednocześnie walczący z reżimem Asada. Czyli sytuacja sprzed kilku lat. Już teraz przywoływani w rosyjskiej prasie eksperci są przekonani, że z militarnego punktu widzenia największym zagrożeniem dla Damaszku jest Turcja i siły opozycji, której Ankara patronuje. W północnej prowincji Idlib znajduje się ponad 100 tysięcy jej bojowników i w razie zaostrzenia się sytuacji nie można wykluczyć, że zdecydują się na zaatakowanie sił reżimu kontrolujących Aleppo.

Rosyjscy obserwatorzy sytuacji w Syrii formułują i inna, niezwykle interesującą obserwację. Otóż ich zdaniem, to, że Moskwa w dość ograniczony sposób, z wojskowego punktu widzenia, zareagowała na sojusznicze uderzenie może dowodzić tego, że w gruncie rzeczy nie do końca kontroluje ona Asada, a raczej jego otoczenie, starych generałów zajmujących swe pozycje od czasów ojca obecnego syryjskiego prezydenta. I w ten sposób chciała dać mu „ostrzeżenie” i delikatnie uzmysłowić, że nadreprezentacja irańskich wojskowych przy jego boku to nie jest najlepszy pomysł. W tym miejscu warto też odnieść się do rosyjskiej „narracji” na temat ataku chemicznego w Dumie. Rosjanie mówią – po cóż siły reżimowe miałyby uciekać się do takich środków niemal w przeddzień zdobycia miasta, to przecież bez sensu. Trudno takiemu rozumowaniu odmówić racjonalności, jednak oparte jest ono na jednym założeniu. A mianowicie na tym, że mamy do czynienia z „siłami rządowymi”. My rozumiemy tutaj armię, strukturę zhierarchizowaną, karną i uporządkowaną, działającą zgodnie z jakimś planem. Tylko, że po stronie Asada walczą rozmaite formacje – milicje, oddziały prywatne, bojownicy z innych krajów, generalnie pospolite ruszenie. Takich formacji w praktyce się nie kontroluje i wszystko może się zdarzyć.

Wracając do kwestii natury politycznej, to zauważyć warto, że choć Amerykanie mówią o tym, że następnych uderzeń nie będzie (chyba, że znów dojdzie do użycia zabronionych środków), to kolejne sankcje przeciw Rosji zostaną wprowadzone. Kolejni biznesmeni znajdą się na czarnych listach. Swoje podobno przygotowuje też Londyn. Przedwczoraj w rosyjskich mediach pojawiła się informacja, że oligarcha Mordaszow zwrócił się do rosyjskiego rządu o pomoc, bo w przeciwnym razie jego holding nie da rady. Zwróćmy na to uwagę – Mordaszow nie znalazł się na ostatniej amerykańskiej „czarnej liście”. Innymi słowy, sankcje będą trwały i dotykały coraz to nowych strategicznych dla Rosji obszarów. A w Syrii – jak to mówią Rosjanie – tupik, a przynajmniej końca nie widać. Może się okazać, że Amerykanie zmniejszą tam swoje militarne zaangażowanie, ale nadal konflikt będzie trwał, bo Turcja, bo Izrael, bo Arabia Saudyjska. I to jest ten scenariusz, na który wskazuje wielu rosyjskich obserwatorów – nowy politycznie „zamrożony”, ale militarnie aktywny konflikt, w którym Rosja tkwi, którego nie potrafi rozwiązać, z którego bez strat wizerunkowych nie może się wycofać, ale za który ciągle, na różne sposoby płaci.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl