Według nieoficjalnych informacji dziś na Krym ma przyjechać Władimir Putin. Powodem jego wizyty ma być otwarcie tamtejszej elektrowni w której zamontowano turbiny wyprodukowane przez niemieckiego Siemensa. Przypomnijmy, Unia Europejska wprowadziła w swoim czasie sankcje związane z aneksją półwyspu, które obejmowały m.in. dostawy maszyn i urządzeń takich jak m.in. turbiny.

Sankcje nadal obowiązują. Ale przed niespełna dwoma laty niemiecki koncern został „oszukany” przez jego rosyjskiego partnera, który podobno bez jego wiedzy i zgody, sprzedał turbiny na Krym. Straszne wówczas jeremiady padały z ust przedstawicieli firmy. Deklarowali oni nie tylko walkę w sądzie „do upadłego”, ale również zamrożenie swojej obecności w Rosji, a może nawet wycofanie się z tamtejszych inwestycji. Ostatecznie, zdecydowali się na złożenie skargi w sądzie arbitrażowym w Petersburgu, który dość szybko ją odrzucił. I po sprawie. Próbowaliśmy, ale się nie udało, mogą teraz w razie czego, jeśliby ktoś ich o to pytał, odpowiadać managerowie niemieckiego giganta indagowani z jakiego to powodu nadal w Rosji są i chcą swą obecność zwiększać. Piszę o tym nie dlatego, aby się nad Niemcami pastwić, bo to zajęcie w gruncie rzeczy dość jałowe, ale po to, aby ci wszyscy, którzy czytają dziś deklaracje Manfreda Webera, krytykującego projekt Nord Stream 2 w wywiadzie dla polskiego tygodnika pamiętali o tym. Weber chce być szefem Komisji Europejskiej po tym jak zmęczony nadmiernym spożyciem Jean-Claude Juncker odejdzie ze swojej funkcji i zapewne wie, że bez poparcia Polski i państw regionu ma na to małe szanse. Dlatego formułuje tego rodzaju oceny, licząc, że zjedna mu to sympatię na wschodzie Europy. Stanowisko Webera w tym duchu nie było słyszane wówczas kiedy projekt powstawał i był dyskutowany, również w Berlinie. Oczywiście nie oznacza to, że deklaracje niemieckiego polityka należy lekceważyć. Ta zmiana stanowiska, a może przejaw gotowości do zmiany, pokazuje jak działa Unia. Jeśli kierujemy się zasadą kompromisu, to najczęściej przeważa pogląd będący wypadkową skrajnych tendencji. W tym wypadku – obejmijmy Nord Stream 2 unijnymi regulacjami. Innymi słowy, jeśli formułujemy radykalne stanowisko, to nigdy nie będziemy cieszyć się z jego przyjęcia. Nawet jeśli część naszych postulatów zostanie uwzględnionych, to i tak będzie to tylko część, a ponadto, najpewniej nie my będziemy je urzeczywistniać, ale ci politycy, którzy będą w stanie wypracować kompromis.

Wracając do kwestii Krymu, bo o tym chciałem pisać, warto zwrócić uwagę na szereg publikacji, które właśnie się w rosyjskiej prasie ukazały, podsumowujących 5 lat rosyjskich rządów. I od razu trzeba odnotować, że są one dalekie od entuzjazmu. Jednym z najciekawszych materiałów jest wywiad, jaki ukazał się w Moskowskim Komsomolcu, z Aleksiejem Czełym. Czełyj to ten Pan, zapewne wszyscy go pamiętają, który podpisywał na Kremlu uroczysty akt połączenia Krymu z Mateczką Rosją, odziany w czarny sweter. Był on „narodowym merem” Sewastopola, wybranym w trakcie tzw. „rosyjskiej wiosny”, a prywatnie jest wnukiem rosyjskiego admirała, który w swoim czasie stacjonował w mieście – bazie rosyjskiej floty. Jest też przedsiębiorcą, człowiekiem niewątpliwie wykształconym i jak na rosyjskie warunki dobrze sytuowanym, a przy okazji typem nonkonformisty, który trudno „wpisuje się” w rosyjskie realia. Nie wpisał się na Krymie, wielkiej kariery politycznej tam nie zrobił, po tym jak opadła „rewolucyjna fala” przestał się liczyć w rozgrywkach toczonych przez rozmaite frakcje, i choć nadal jest deputowanym do lokalnego przedstawicielstwa, stoi trochę z boku. I Czełyj, zapytany został przez dziennikarzy, czy „nie czuje rozczarowania tym co na Krymie działo się przez ostatnie 5 lat” mówi, że tak, że jest rozczarowany tym, że mimo upływu 5 lat nie udało zbudować się systemu, w którym regionalne władze mogłyby cieszyć się szacunkiem i zrealizować choć część wysuniętych 5 lat temu przez ludzi propozycji reform i zmian. Mamy już drugiego gubernatora, drugi zespół regionalnej administracji, a nic się nie zmienia – dodaje. Zajmują się oni tylko swoimi sprawami, nadużyciami i to na masową skalę. Żadne transfery pieniędzy z budżetu Federacji Rosyjskiej nie przysłonią tego faktu – konkluduje. Przy czym, jest on nadal rosyjskim patriotą a może nawet nacjonalistą, o rządzących w Kijowie mówi per „bandyci” i snuje rozważania, że gdyby całą sprawę lepiej poprowadzić, to Moskwa pięć lat temu mogłaby opanować całą Ukrainę a nie tylko jej wschodnią, niewielką część. Ten ciekawy pogląd oddaje nie tylko realia Krymu pod rosyjskim władztwem, półwyspu, który wzorem Czeczenii żyje z transferów z budżetu Federacji Rosyjskiej. Co innego jest ciekawe. Otóż ze słów niegdysiejszego lidera prorosyjskich protestów, wnioskować można, że rosyjska biurokracja w niewiele tylko mniejszym stopniu co osławionej ingerencji zmitologizowanego Zachodu, obawia się tego, że „Rosjanie wezmą sprawy w swoje ręce”. W gruncie rzeczy podobne tezy wygłasza od pewnego czasu Igor Striełkow, jeden z liderów irredenty w Donbasie, który w niedzielę protestował w Moskwie wraz z lewicową rosyjską opozycją przeciw rządom Putina i jego ekipy. Nie chodzi tu tylko o typową dla biurokracji chęć kontrolowania wszystkiego, choć i taki motyw też z pewnością jest obecny, ale obawy, że godząc się na swobodną artykulację „woli ludu” w zamian otrzyma się coś na kształt ruchu Pugaczowa, niekreślonej, ciemnej, groźnej i wzbierającej fali rosyjskiego buntu. Rosyjscy socjologowie, a za nimi ideolog Kremla Wladislaw Surkow, używają na określenie tego fenomenu terminu – głubinnyj narod – co trudno przetłumaczyć, ale nie ma chyba nawet takiej potrzeby. O odróżnieniu od anglosaskiego deep state, które jest dość dobrze zdefiniowane, tutaj mamy do czynienia z przeświadczeniem istnienia jakiejś bliżej nieokreślonej, ciemnej, groźnej i uśpionej masy, której lepiej nie zachęcać do publicznej aktywności. Pokazuje to też obawy przedstawicieli rozmaitej maści służb specjalnych, które żywią instynktowny strach przed wzbudzaniem trudnych w kontrolowaniu ruchów masowych, bo to co wysyłasz wróblem może wrócić wołem.

Gdyby oceniać na podstawie publicznych wystąpień, to w Rosji, pod przykryciem frazesów o stabilności i sile państwa, mocno się gotuje. Na tyle tamtejsza elita zaniepokojona jest sytuacją, że zaczyna reagować nerwowo, a nawet panicznie. W ubiegłym tygodniu w rosyjskiej telewizji wystąpił Igor Artemiew, szef tamtejszej służby antymonopolowej. Odniósł się do wysokości opłat za usługi komunalne w rosyjskich miastach i powiedział, że w wielu regionach ludzie przepłacają nawet 100 %. Ceny są tak wysokie bo działają lokalne monopole, urzędnicza samowola, od lat nie inwestowano w niezbędne reformy i remonty. Krytycznie do tego stanowiska odniósł się wicepremier Mutko, ale mówił nie tylko o tym, że opinie Artemiewa są przesadzone. Raczej ton jego krytyki sprowadzał się do tego, że „lepiej sprawy nie poruszać”, bo może to doprowadzić, zwłaszcza w obliczu spadających kolejny rok dochodów Rosjan, do wybuchu społecznych niepokojów. Proszeni przez media o komentarz analitycy, wprost mówią, że sprawa opłat komunalnych, może „zagrozić stabilności państwa”. To dość kuriozalny pogląd. Państwo, które chce uchodzić za ostoję siły i stabilności, i to w skali świata, zagrożone tym, że ludzie płacą zbyt wysokie rachunki za gaz i ogrzewanie! Albo inna sprawa – reforma śmieciowa. W Rosji przez lata całkowicie zaniedbana sfera, zwłaszcza w Moskwie i Petersburgu. Wysypiska lokalizowano gdzie kto chciał nie przestrzegając przy tym żadnych reguł. I teraz rosyjska biurokracja, z prezydentem Putinem na czele, chce uporządkować całą sprawę. Przy czym robi to w swoim styli – więcej kontroli, więcej centralizacji, więcej wojskowego drylu. W miejsce chaotycznego i nieskutecznego działania regulacyjnego państwa chce zorganizować, pod kontrolą państwowego powoływanej właśnie firmy - giganta, scentralizowany system zbierania, przewożenia i składowania odpadów w wielkich, znajdujących się na prowincji, wysypiskach śmieci. Tam mają być też one sortowane i utylizowane. Trudno dziwić się ludziom mieszkającym w pobliżu planowanych lokalizacji takich składowisk, że energicznie przeciw pomysłowi protestują. Ale niezadowoleni są też mieszkańcy wielkich miast, bo takie gigantyczne fabryki przetwarzania odpadów komunalnych trzeba zbudować, podobnie jak system transportu. A to wszystko kosztuje i to niemało. Zresztą krytycy tego pomysłu otwarcie mówią, że urzędnicy przy okazji spora ukradną. Innymi słowy – podwyżka opłat nieuchronna, a sprawa odpadów komunalnych staje się sprawą polityczną, która też podważyć może stabilność państwa. Albo inny przykład. W ubiegłym tygodniu prezydent Putin spotkał się na Kremlu z Władimirem Czichanczinem , szefem Rosfinmonitoringa, rosyjskiej służby monitorującej przepływy finansowe. I ten przekazał prezydentowi informację, która go na serio zaniepokoiła. Otóż zdaniem urzędnika w ubiegłym roku napłynęło do Rosji 80 mld rubli, czyli sporo ponad miliard dolarów przeznaczonych dla rozmaitych organizacji społecznych, aktywnych głównie w sferze edukacji. I tu sytuacja wydaje się groźna, bo bloger i opozycjonista Nawalny, rozpoczął tworzenie związków zawodowych. Najpierw ogłosił powstanie Aliansu Lekarzy, a teraz Aliansu Nauczycieli. Czyli, innymi słowy, kolejna sfera, w której zdaniem rosyjskiej biurokracji mogą zacząć się problemy, a może nawet tam też podważana będzie stabilność państwa. Swoją drogą jak łatwo to państwo można osłabić i ile na głowie mają najwyżsi rosyjscy urzędnicy, Putina z tego grona nie wyłączając. Wydaje się, że dobrze zapamiętali, że wybuch arabskiej wiosny zaczął się od w sumie mało znaczącego incydentu na targu, kiedy to sprzedawca pomarańczy został źle potraktowany przez panią policjant. A potem ruszyła lawina. Tylko, że gdzie nie spojrzeć, takich symbolicznych targów pomarańczy, jest w Rosji tysiące. Pugaczow wygląda zza każdego węgła.

Marek Budzisz/salon24