W najbliższych dniach będziemy mieli do czynienia w Rosji z prawdziwym festiwalem dyplomatycznym. Jak już pisałem w najbliższych dniach z oficjalną wizytą do Moskwy przyleci niemiecka kanclerz. Niedługo później, przy okazji corocznego Petersburskiego Forum Ekonomicznego Putin będzie miał sposobność rozmawiać z prezydentem Francji oraz premierem Japonii. Dziś też rozpoczyna się kolejna tura rozmów w ramach tzw. formatu z Astany, w trakcie, których będzie się poszukiwać rozwiązania syryjskiej łamigłówki. A w Soczi spotkają się głowy państw wchodzących w skład prorosyjskiej Unii Euroazjatyckiej. I to ostatnie, pozostające nieco w cieniu wydarzenie jest o tyle istotne, że powołana przez Moskwę organizacja przeżywa wyraźny kryzys. A i sami Rosjanie chyba nie do końca wiedzą, czy chcą w jej rozwój inwestować, czy może raczej zabiegać o współpracę gospodarczą z liczącymi się graczami – Japonią czy Unią Europejską.

Do spotykającego się w Soczi grona liderów Unii Euroazjatyckiej dołączy prezydent Mołdawii, który od roku zabiegał o to, aby jego kraj uzyskał w tej organizacji status obserwatora i wreszcie, w ubiegły piątek jego starania dały rezultat. Zmieniono regulacje, bo do tej pory nie przewidywano takiej formuły uczestnictwa, i Mołdawia jest członkiem – obserwatorem. Co prawda nie ma dostępu do dokumentów, jeśli mają one charakter poufny, i nie może kształtować polityki Unii, ale na użytek wewnętrznej walki politycznej to w zupełności wystarczy. Rosyjscy obserwatorzy, są, bowiem zdania, iż uparte zabiegi mołdawskiego prezydenta Dodona o możliwie częste spotkania z Putinem spowodowane są przede wszystkim trwającą konfrontacją polityczną między zwolennikami orientacji na Zachód (obecny rząd premiera Filipa, któremu patronuje oligarcha Płachotniuk) a socjalistami, tęsknie spoglądającymi na Wschód (im patronuje Dodon). W mołdawskich realiach prezydent niewiele może, a nawet w tych obszarach, w których ma konstytucyjne uprawnienia, to większość parlamentarna skutecznie go ubezwłasnowolniła. Kontrolowany przez rząd Sąd Konstytucyjny zawiesza wówczas na kilka godzin uprawnienia głowy państwa (już kilka razy to zrobiono) i wówczas pełniący jego obowiązki spiker parlamentu hurtowo podpisuje ustawy i regulacje, na które nie chciał zgodzić się Dodon. Ten ostatni liczy, że po zaplanowanych na jesień wyborach parlamentarnych sytuacja polityczna się zmieni, socjaliści będą silniej reprezentowani w parlamencie i kurs na Rosją, który zapowiada, stanie się ciałem. Ale ostatnio pojawiły się też w Rosji głosy, że w sumie to wszystko teatr, gra pod publiczkę. Bo w istocie rzekomo prorosyjski Dodon i prozachodni Płachotniuk po cichu dogadują się o podziale wpływów i bonusów płynących z władzy. Zwolennicy takiego punktu widzenia podają dwa przykłady z ostatnich dni – porozumienie między rządzącymi demokratami a opozycyjnymi socjalistami w sprawie reformy systemu wyborczego w Mołdawii oraz wspólne obchody, w Kiszyniowie, rocznicy zakończenia II wojny światowej. O co w tym wszystkim ma chodzić? W skrócie rzecz ujmując o to, aby wyciągnąć możliwie dużo pieniędzy – od Rosji, od Zachodu, od kogo się da.

Ale spotkanie głów państw Unii Euroazjatyckiej w Soczi obserwowane jest uważnie nie tylko, a może nie z powodu uczestnictwa w nim prezydenta Mołdawii. Znacznie ważniejsza jest obecność na szczycie dwóch nowych szefów państw – członków. Chodzi o prezydenta Kirgizji Żeenbekowa oraz nowego premiera Armenii Paszyniana. W Kirgizji, która przeżyła już kilka kolorowych rewolucji podział wśród elit znów się zaognia. Współpracujący do tej pory ze sobą były prezydent Atambajew i jego następcą Żeenbekow pokłócili się ze sobą i teraz są w stanie otwartej wojny politycznej. Ofiarą tej walki padł rząd, który wymieniono po niecałym roku funkcjonowania, co tam nie jest żadnym ewenementem. A na to wszystko zaznaczają się podziały między dziś sprawującą rządy elitą a obozem byłego kandydatka na stanowisko prezydenta, który przegrał wybory w dość zagadkowy sposób i uchodzi za zwolennika zbliżenia z Kazachstanem, odwrotnie niźli rządzący, zerkający na Moskwę. Sytuacja póki, co jest spokojna, ale może szybko się zaostrzyć.

Ale szczególne zainteresowanie wzbudza przyjazd do Soczi i zapowiadane spotkanie z Władimirem Putinem nowego premiera Armenii. Nie, dlatego, żeby z gospodarczego punktu widzenia Armenia była dla Rosji ważna. Jest zgoła inaczej – wystarczy proste porównanie. O ile rosyjski PKB jest z grubsza rzecz biorąc ok. trzy razy większy od naszego, to gdybyśmy porównywali Armenię i Polskę, to jej PKB jest na poziomie jednego z polskich województw i to nie największego. Idzie jednak przede wszystkim o to, w którą stronę, w planie wyborów geopolitycznych, pójdzie Erywań. Obalony przez protesty uliczne zorganizowane przez Paszyniana, jego poprzednik Sarkisjan, starał się prowadzić politykę dość wyważoną. Pozostając w strefie wpływów Rosji promował współpracę z Unią Europejską. I to przynosiło efekty, bo wymiana handlowa z Rosją okazała się przegrywać z handlem z Unią. Paszynian, który właśnie utworzył swój rząd i teraz zgodnie z armeńską konstytucją ma dwa tygodnie na zaprezentowanie jego programu, już w trakcie protestów oraz po wyborze na stanowisko premiera mówił, że jego głównym celem będzie walka z monopolami. Wspominał o faktycznych monopolach na import cukru i bananów, faktycznych, bo wprowadzonych nie na poziomie legislacyjnym, ale przez lokalne układy oligarchiczne, które podzieliły się rynkami. I jeśli znalazł się śmiałek, który chciał sprowadzić do Armenii towary objęte taką „umową” to nie był w stanie przejść kontroli celnej. Ale problem jest poważniejszy, bo faktyczny monopol na sprzedaż benzyny ma tam rosyjski Rosnieft, zaś dostawy gazu, i to zarówno dla ludności, przemysłu oraz połączenia tranzytowe, obsługuje Gazprom. Nie inaczej jest z armeńską energetyką przejętą przez rosyjskie sieci energetyczne. I jaki jest tego efekt? Rosyjscy komentatorzy zwracają uwagę na fakt, że cena detaliczna litra benzyny jest w Armenii wyższa niźli w sąsiedniej Gruzji, mimo, że ta pierwsza jest w Unii Euroazjatyckiej i ma z Moskwą „sojusz strategiczny” a ta ostatnia nawet nie utrzymuje z Rosją stosunków dyplomatycznych. Podobnie jest, jeśli idzie o energię elektryczna, bo w tym ostatnim przypadku Rosjanie tak podnieśli taryfy, że wywołało to jakiś czas temu protesty uliczne. Teraz Paszynian ma zamiar walczyć z tymi nadużyciami, a w Rosji obawiają się, że nie da się tego zrobić inaczej jak tylko osłabiając pozycję rosyjskich firm. I nawet, jeśli nowy premier Armenii mówi o tym, że chciałby utrzymać strategiczny sojusz z Rosją, a współpraca między obydwoma krajami będzie tylko lepsza, to zaraz po tym dodaje, że trzeba rozmawiać o szczegółach. A te są dość oczywiste. Podobnie, jeśli idzie o współpracę militarną. Erywań nie ma zamiaru jej zrywać, ani redukować obecności wojsk rosyjskich (baza w Giurmi). Nie ma zresztą żadnej innej opcji, póki jest faktycznie w stanie wojny z Azerbejdżanem i nadal ma zamkniętą granicę z Turcją. Ale Paszynian mówi w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji, że współpraca wojskowa w ramach ODKB nie może być realizowana na takich zasadach jak obecnie, tzn., kiedy nie wiadomo, jakie są obowiązki wchodzących w nie państw i każdorazowe przedsięwzięcie musi być przedmiotem osobnych negocjacji. Przy czym jeśli państwo biorące udział w tym systemie się nie zgodzi to nie ma żadnych narzędzi, aby zapewnić jego zaangażowanie. Jest to niezwykle wygodne dla Rosji, bo jego siły zbrojne dominują w aliansie i Moskwa chce mieć wolną ręką, aby decydować o ich użyciu, ale Erywań widzi chyba sprawę inaczej i chciałby, aby mówić o zobowiązaniach sojuszniczych na kształt obowiązującego w NATO art. 5. Obawy Rosjan o to, w jaką stronę rozwinie się sytuacja w Armenii zbudowane są na kilku poziomach. Po pierwsze walka z lokalną oligarchią może doprowadzić do konfliktów wewnętrznych, które będzie chciał wykorzystać Azerbejdżan. Tym bardziej, że rozbudzone przez Paszyniana emocje mogą zdaniem wielu rosyjskich obserwatorów ożywić nastroje nacjonalistyczne. A Moskwie nie potrzeba kolejnego otwartego starcia ani komplikacji w trudnych relacjach z Baku i patronującą mu Turcją. Po drugie słychać tam obawy czy aby Erywań nie będzie podążał, wbrew publicznym deklaracjom nowych władz, drogą, którą poszedł w Gruzji Saakaszwili. Bo już teraz poinformowano, iż Paszynian poprosił o pomoc w reformowaniu gospodarki kraju znanego amerykańskiego ekonomistę, (który ponoć się zgodził) Darona Acemoglu. Wbrew turecko brzmiącemu nazwisku urodził się on w rodzinie ormiańskiej mieszkającej przed emigracją do USA w Istambule. I to zwrócenie się o pomoc do Stanów Zjednoczonych i ormiańskiej diaspory może być symptomatyczne. Bo niezależnie od deklaracji o utrzymaniu strategicznego partnerstwa z Rosją, jeśli chce się reformować gospodarkę to potrzebna będzie pomoc finansowa i wiedza zachodnich i amerykańskich ekspertów. Na razie, chyba na wszelki wypadek rosyjski urząd pilnujący bezpieczeństwa żywności ogłosił, że w importowanych z Armenii pomidorach i ogórkach odkryto niedozwolone substancje i dlatego kontrola będzie intensywniejsza, a nie można wykluczyć i tego, że zabroni się na jakiś czas importu. Takie przyjacielskie ostrzeżenie.

Podobnie zrobiono ostatnio w przypadku Białorusi, dla której ważną pozycją w budżecie jest sprzedaż do Rosji nabiału i mleka. Po prostu ogłoszono, że odkryto w nim niedozwolone substancje i kilku zakładom wstrzymano pozwolenie. Ostatnio informowano, że obydwa kraje mają zamiar powołać wspólną organizację, która będzie monitorowała, jakość białoruskiego nabiału, ale rozmowy jeszcze trwają. Podobnie jak negocjacje w sprawie kontroli granicznych jakiś czas temu przywróconych przez Moskwę. A przypomnę, że obydwa kraje mają wspólny obszar celny, który ma ułatwiać wzajemną wymianę handlową. Ale chyba nieco inaczej widzą to w Moskwie niźli na Białorusi. Ostatnio np. powołany przez Unię Euroazjatycką bank rozwoju opublikował raport na temat utrudnień w kwestii transportu kolejowego z Chin do Europy Zachodniej. Bank jest wspólny, euroazjatycki, ale kontrolowany przez Rosjan i jego materiały wyrażają rosyjski punkt widzenia, przy czym trzeba pamiętać, że w jego władzach zasiada rosyjski minister finansów Siulianow, po ostatnich zmianach w rosyjskim rządzie będący również wicepremierem odpowiadającym za całość polityki gospodarczej. Cóż piszą eksperci banku? Otóż ich zdaniem zarówno Kazachstan, jak i Rosja są gotowi do przyjęcia, obsłużenia i zarabiania na rosnącym ruchu towarowym z Chin na Zachód. Problem jest z Białorusią, ale oczywiście przede wszystkim, ich zdaniem, z Polską. Przy czym nie o listę rosyjskich zarzutów pod naszym adresem tu idzie, ale o rozwiązanie, które zaproponowali. Otóż poddają oni pod rozwagę zmianę trasy, którą transportuje się chińskie kontenery do Europy Zachodniej. Miałyby one, zgodnie z ich pomysłem jechać przez Kazachstan i Rosję, ale już nie przez Białoruś, tylko na północ do Petersburga i tam po załadowaniu ich na statki drogą morską do Hamburga lub Rotterdamu. Rynek opłat za fracht jest niezwykle lukratywny, bo jak obliczają specjaliści w 2020 roku może wynosić nawet 2,5 mld dolarów i warto w związku z tym o te pieniądze walczyć. Tylko, że propozycja ekspertów z banku utworzonego po to, aby promować integrację krajów Unii Euroazjatyckiej, będąca w istocie takim kolejowym North Stream, pozbawi Białoruś sporej części opłat tranzytowych. I co z tego? Tak wygląda pomysł na integrację gospodarczą w wydaniu rosyjskim. Tam gdzie mogą zarobić kosztem swoich partnerów, to po prostu robią to.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl