Wiele wskazuje na to, że fala pokojowych demonstracji, która doprowadziła już do zmiany rządów w Armenii i w Gruzji dotrze i do innych post sowieckich państw. Zaczynają się protesty w Mołdawii oraz na Ukrainie. Pisałem już wcześniej, iż są tacy analitycy, którzy dopatrują się w tym „ręki Moskwy” i tego rodzaju inspiracji nie można wykluczyć, jednak trzeba też bezstronnie stwierdzić, że tamtejsze elity, najczęściej deklaratywnie prozachodnie, dołożyły niemało starań, aby doprowadzić do zaognienia sytuacji wewnętrznej.

Zacznijmy od sytuacji w Mołdawii. Tam wczoraj, lokalny sąd w Kiszyniowie rozpatrywał protest wyborczy, zgłoszony przez partię socjalistów, której kandydat przegrał niedawne wybory na mera stolicy. Trzeba dodać, że przegrał w drugiej turze, dość nieoczekiwanie. A socjaliści bardzo liczyli na sukces. Wystawili kandydaturę Iona Czebana, sekretarza prasowego urzędującego prezydenta Dodona, polityka, jeśli nie popularnego to przynajmniej znanego i mającego z racji swej funkcji możliwość stałego pokazywania się w mediach. Kiszyniów jest ważny w mołdawskiej polityce nie tylko, dlatego, że to stolica, choć to też, ale również z tego powodu, że panujące tam nastroje mogą mieć istotny wpływ na wynik przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Mieszkańcy Kiszyniowa, w którym znajduje się 11 okręgów wyborczych (w wyborach parlamentarnych) zawsze byli bardziej, niźli prowincja nastawieni proeuropejsko i jeśli socjalistom udałoby się tu wygrać, to mogło to być dobrym zwiastunem na przyszłość, zwłaszcza, że dysponując kasą miejską sporo można jeszcze przed wyborami zrobić. Ale socjaliści srogo się zawiedli, bo drugą turę wygrał Andrej Nastase. Jego kandydaturę popierała formacja Mai Sandu, która kandydowała w niedawnych wyborach prezydenckich, zajęła w nich drugie miejsce, oddając pole zwycięzcy – Igorowi Dodonowi. Sandu uznawana jest za polityka o orientacji wyraźnie prozachodniej, pracowała w Banku Światowym i jest skonfliktowana z elitami rządzącej Mołdawią, acz niepopularnej Partii Demokratycznej. Do tej pory Nastase i Sandu nie współpracowali ze sobą, ale wyborczy alians i sukces, zdaniem obserwatorów mogą świadczyć o tym, że teraz sytuacja się zmieni i co istotniejsze, że wyborcy tego rodzaju porozumienie dobrze przyjmują. Obydwoje, występując na powyborczej konferencji prasowej powiedzieli, że sukces w Kiszyniowie jest de facto pierwszym zwycięstwem nad oligarchami, którzy zawłaszczyli kraj. Chodzi o jednego oligarchę, Vlada Płachotniuka, kontrolującego obóz rządzący. Jak informują mołdawskie media mimo publicznych sporów i słownych konfliktów prozachodni Demokraci (Płachotniuk) oraz prorosyjscy socjaliści (Dodon) w istocie „po cichu się dogadali” i współpracują ze sobą. Tak było przy okazji reformy prawa wyborczego i wprowadzenia systemu mieszanego, w którym połowa mandatów pochodzi z list partyjnych a połowa z okręgów jednomandatowych. Socjaliści zgodzili się na taki układ, bo liczyli na zwycięstwo, ale teraz po klęsce w Kiszyniowie i przegraniu również wyborów w drugim, co do wielkości mieście Mołdawii (Biełcach) niczego nie mogą być już pewni. Bo, jak dowodzą obserwatorzy, ludzie widzą układy i porozumienia i część niechęci wobec Demokratów zaczyna być przenoszona na Socjalistów. Przestają na nich głosować ci, którzy chcą zmian. I w takiej sytuacji, po wyborach, do pracy przystąpił „resurs administracyjny” kontrolowany przez obóz władzy. A dokładnie sądy. Socjaliści kilka dni po wyborach milczeli, nawet publicznie gratulowali zwycięzcy, ale potem wnieśli szereg protestów, dopatrując się naruszeń i niedopuszczalnego poparcia, jakie miał ponoć dostać Nastase z sąsiedniej Rumunii. I posłuszni władzy sędziowie wydali postanowienie o unieważnieniu wyborów w Kiszyniowie. Co ciekawe wcale nie uznali, że zwycięzcą został kandydat socjalistów, na co ci bardzo liczyli, nawet nie podjęli decyzji o powtórce głosowania, ale po prostu stwierdzili, że wybory są nieważne i teraz stolicą Mołdawii przez najbliższy rok rządził będzie mianowany przez władze komisarz. Nastase, co zrozumiałe, nie jest zadowolony z tego werdyktu i wezwał swoich zwolenników do rozpoczęcia antyrządowych protestów. Już wcześniej w 2015 i 2016 roku był on jednym ze współorganizatorów ulicznych demonstracji. Wówczas chodziło o wielkie afery bankowe, w których obywatele Mołdawii stracili, jak się oblicza nawet miliard dolarów. A pamiętajmy, że Modławia jest krajem, który rywalizuje z Ukrainą o miano najbiedniejszego w Europie. Wówczas demonstracje wstrząsnęły systemem politycznym i spowodowały, że przywrócone zostały bezpośrednie wybory prezydenckie, które wygrał socjalista Dodon, bo ludzie jego formację postrzegali, jako siłę polityczną walczącą z oligarchami. Teraz ten wizerunek się zmienia. To formacja Nastase – Sandu (oczywiście o ile się nie skonfliktują) może być czarnym koniem nadchodzących wyborów i odebrać socjalistom część głosów. Są takie głosy w Mołdawii, trzeba to odnotować, które wieszczą, że na końcu drogi, czyli po wyborach dojdzie do zawarcia wielkiej prozachodniej koalicji, która z jednej strony składać się będzie z deputowanych, których do parlamentu wprowadzi tandem Nastase – Sandu, a z drugiej wejdą doń kontrolowani przez Płachotniuka demokraci. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie układy geopolityczne, to tego rodzaju rozwiązanie wydaje się najlepszym, jednak może ono nie doprowadzić do rozwiązania zasadniczego problemu – władzy oligarchów, a właściwie jednego, i sprowadzenia wszystkich instytucji państwa, do roli fasad, skrywających realne układy.

W gruncie rzeczy podobna sytuacja jest na Ukrainie. Tam też, wydaje się, zasadniczym problemem jest przezwyciężenie oligarchizacji państwa i tam też demokracja przekształcona została w fasadę skrywającą rywalizację klanów biznesowych o władzę. Tylko, że podobnie jak w Mołdawii, a wcześniej w Armenii i Gruzji, i tam nie bierze się pod uwagę tego, że ludzie mogą mieć dość życia w tak skonstruowanym państwie. Na Ukrainie mamy jeszcze do czynienia z wpływem na nastroje ludzi, masowej emigracji zarobkowej. Ludzie jeżdżą na Zachód, głownie do Polski, ale też i dalej. Pracują tam, studiują i wracając dzieląc się wrażeniami i obserwacjami z tymi, którzy pozostali na miejscu. Zmieniają się oczekiwania, zmienia się też klimat społeczny. O tym, że zmiany mają miejsce świadczą nasilające się na Ukrainie protesty. Wczoraj przed Radą Najwyższą demonstrowali weterani – zarówno ci, którzy przeszli przez Afganistan, jak i walczący na Wschodzie, ale również walczący ze skutkami awarii w Czernobylu. Demonstracji nie organizowała, ani jej nie patronowała, żadna ukraińska siła polityczna i spodziewano się, że w związku z tym nie będzie ona zbyt liczna. Ale przyszło, jak dowodzą organizatorzy 10 tys. ludzi, którzy domagali się poprawy sytuacji ekonomicznej – przede wszystkim wyższych rent, bo te, które otrzymują nie starczają już na nic, a za gaz trzeba płacić coraz wyższe rachunki. Oczywiście można we wszystkim widzieć rękę Moskwy i ona niewątpliwie działa, ale takie uproszczenia nie rozwiążą realnych problemów i władza w Kijowie niedługo będzie musiała się z nimi zmierzyć. Na demonstracji skandowane były też hasła przeciw zawłaszczeniu państwa przez oligarchów.

Protesty w Gruzji, o których pisałem, już doprowadziły do zmiany premiera i upadku rządu. Nowym premierem został były minister finansów Mamuk Bachtadze, który zapowiedział kontynuowanie polityki zmierzającej do integracji z Unią Europejska i NATO. Tylko, że nie o to chodzi. Protestujący i opozycja domagali się dymisji minister sprawiedliwości oraz gruntownych zmian w resortach siłowych. Ale na nic takiego się nie zanosi i nowy rząd, na tych polach, póki, co nie planuje zmian. Do gruzińskich mediów przeciekły tez nagrania z posiedzenia rządzącej partii, podczas którego oligarcha Iwaniszwili, kontrolujący władzę w Gruzji, delikatnie rzecz nazywając, strofował byłego już premiera za nieudolność i doprowadzenie do tego, że ludzie zaczęli wychodzić na ulice. Trudno w takiej sytuacji uwierzyć, zwłaszcza, że zaraz po tym posiedzeniu premier podał się do dymisji, mimo, iż wcześniej mówił, że nie widzi powodów do ustąpienia, że przyczyną zmian jest chęć zmiany polityki. Raczej upatruje się w tym manewru władzy, która pozorując zmiany działa tak, aby w praktyce wszystko pozostało „po staremu”. W Armenii, też na początku wszystko szło w ten sam sposób, ale ostatecznie rządzący Republikanie musieli pod presja ulicy ustąpić na całej linii. I na to zdaje się liczyć opozycja w Gruzji, bo zapowiada kontynuowanie protestów. Protesty mają miejsce nie tylko w stolicy. Wczoraj poinformowano, że w tradycyjnie niespokojnym Wąwozie Pankisijskim mieszkańcy rozpoczęli „bezterminowy wiec”. Chodzi o przeprowadzoną w grudniu ubiegłego przez gruzińskie siły bezpieczeństwa akcję a, w trakcie, której zastrzelony został 19 – latek, oskarżony o udział w grupie terrorystycznej. Jego ojciec argumentuje, że chłopak był niewinną ofiarą i domaga się śledztwa oraz osądzenia winnych.

Można oczywiście zrzucać wszystko na „knowania Moskwy”. I miejscowe elity tak czynią. Co nie znaczy, że Moskwa nie działa, nie chce destabilizacji sytuacji w skonfliktowanych ze sobą państwach. Tylko, że nad wyraz często ten argument jest nadużywany, po to, aby przysłonić korupcję, władzę układów i układzików, pozorowanie reform. Póki na tym polu nie rozpoczną się realne zmiany, póty integracja z Zachodem pozostanie pustym hasłem, nie ziści się. Unia, wcale niechętna i mająca wystarczająco wiele własnych problemów nie zaryzykuje przyjęcia nowych państw, zwłaszcza w takiej kondycji. Jest to oczywiście na rękę Moskwie, ale trzeba też uczciwie spojrzeć jak się sprawy mają na miejscu – tamtejsze elity wiele robią, aby reformy niczego nie zreformowały i wszystko „pozostało po staremu”.

Marek Budzisz/salon24.pl