Bez wątpienia Christina Noble to wspaniała postać. Ale czy to z miejsca oznacza, że film o niej, który właśnie wszedł na nasze ekrany też taki będzie? My już go widzieliśmy i udzielamy odpowiedzi. 

"Mama Tina" to irlandzki film biograficzny spod ręki Stephena Bradleya - twórcy znanego głównie na rodzimym gruncie zielonej wyspy. Jego bohaterką jest Christina Noble - irlandzka aktywistka walcząca o prawa dzieci, znana głównie za sprawą jej działalności w Wietnamie. Noble sama nie miała łatwego życia. Jej dzieciństwo było naznaczone przez ubóstwo, gdy miała kilka lat, wstrząsnęła nią wczesna śmierć matki, a późniejsze dorastanie w sierocińcu było dla niej katorgą. Jako młoda dziewczyna padła ofiarą zbiorowego gwałtu. Urodziła syna, lecz ten został jej siłą odebrany i przekazany do adopcji. Wyszła nieszczęśliwie za mąż, by stać się ofiarą przemocy domowej...

Doświadczona tyloma tragediami i cierpieniami Christina postanowiła pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebują, podczas wojny wietnamskiej doświadczała powtarzających się snów, w których tamtejsze dzieci prosiły ją o wsparcie. Tak oto wyruszyła na daleki wschód, by tam walczyć o prawa dzieci. Potem założyła fundację i dokonała wiele dobrego w tamtym rejonie świata. 

No, no, no, wspaniała postać i wstrząsające wydarzenia. Czy taki temat można zepsuć i przedstawić w sposób nieatrakcyjny? Niestety Stephen Bradley w swoim filmie pokazuje, że jak najbardziej można. "Mama Tina" skrzy się od wyświechtanych schematów fabularnych (klasyczne "od zera do bohatera", tu o dziwo wypadające zupełnie nie wiarygodnie, mimo wiernego trzymania się faktów), banalnych przedstawień i stereotypów (irlandzka bieda, obdarte dzieci, wszechobecny alkoholizm - znów niby prawda, ale obrazek wychodzi z tego nad wyraz płaski) oraz od przedramatyzowanych scen i tanich chwytów (czasem brakuje tylko podpisów w rodzaju "Biedne dzieci - prosimy o płacz").

Nie oznacza to, że film jest zupełnie niestrawny, bo historia sama w sobie jest ciekawa, tyle że podana w sposób nudny i miejscami przesłodzony. Oglądając "Mamę Tinę", trudno nie odnieść wrażenia, że jej miejsce jest nie na kinowym ekranie, lecz na w telewizyjnej serii filmów "Okruchy życia". Takie ładne, proste, ckliwe historyjki. Taki właśnie jest ten film - zbyt dosłowny, zbyt schematyczny, nieangażujący ani na moment. Nie pomaga w tym również dość toporna inscenizacja. Zdjęcia nie zachwycają żądnego estetycznej ekstazy oka, a pocztówkowe obrazki Wietnamu nie pokazują tego kraju w sposób interesujący. A w tle standardowe melodie mające poruszyć łezkę w oku.

Szkoda, że na marne poszły starania dwóch naprawdę dobrych aktorek, które w filmie grają młodszą i starszą wersję bohaterki. Odpowiednio Sarah Greene i Deirdre O'Kane wcieliły się w Noble z energią i wyczuciem, z trudem płynąc przez meandry scenariusza pełnego mielizn. Tylko dzięki nim da się ten film oglądać i co ciekawe, obie zostały za tę produkcję nagrodzone nagrodą IFTA, czyli irlandzkim odpowiednikiem Oscara. Trzeba przyznać, że mimo licznych braków filmu akurat te wyróżnienia były zasłużone, bo zarówno Greene jak i O'Kane w realistyczny sposób oddały cechy charakteru zadziornej i nieprzejednanej Noble.

Niestety, jedna jaskółka, a nawet dwie, wiosny nie czynią. "Mama Tina" pozostaje filmem słabym, a szkoda, bo Christina Noble zasługiwała na lepsze dzieło przedstawiające jej dokonania. Wniosek? Z jej historią naprawdę warto się zapoznać, ale z filmem o niej niekoniecznie.

MW