Co złego jest w małżeństwach partnerskich? Odpowiedź na to pytanie jest zapewne uzależniona od tego, jak definiujemy taki związek. Dzielenie się obowiązkami związanymi z pracami domowymi czy wychowaniem dzieci nie jest przecież czymś złym, bo trudno oczekiwać, aby w dzisiejszym świecie tylko kobieta miała prać, prasować, gotować i myć podłogi, podczas gdy mężczyzna oddaje się lekturze prasy czy oglądaniu telewizji (w końcu głowa rodziny musi odpocząć po tym, jak ciężko pracowała na utrzymanie familii...).

Taki model już dawno temu odszedł do lamusa, a jego powrót byłby mało realny, choćby ze względu na to, że dziś, aby utrzymać rodzinę, spłacić kredyt i posłać dzieci do szkoły musi pracować i mąż, i żona. Właściwie nie znam małżeństwa, które mogłoby pozwolić sobie na to, że pracą zarobkową zajmuje się wyłącznie mężczyzna, podczas gdy kobieta oddaje się pielęgnowaniu domowego ogniska. Dlaczego? Bardzo proste – płace w Polsce, utrzymujące się na niezwykle niskim poziomie w porównaniu z innymi krajami Europy Zachodniej nie pozwalają na to, by jedna z osób w małżeństwie mogła sobie pozwolić na luksus niepracowania. A przecież trzeba jeszcze pamiętać o wysokim bezrobociu, strachu przed utratą pracy czy powszechności umów śmieciowych, które nie gwarantują pracownikowi żadnych świadczeń (a to szczególnie ważne w przypadku kobiet, które nie mogą liczyć na przykład na urlop macierzyński...).

Model „tradycyjnego” podziału ról w małżeństwie jest więc tyleż anachroniczny, co po prostu nierealny w polskich warunkach. Co zatem w zamian? Małżeństwo partnerskie, oparte na podziale obowiązków i wzajemnym uzupełnianiu się. Jeśli tak zdefiniować taki model związku, to chyba nie ma w tym nic niepokojącego. A jednak. Utarło się, że o „partnerskich” małżeństwach mówią przede wszystkim feministki (o ile w ogóle o małżeństwach mówią), albo lewicowi aktywiści. Przyjęło się, zwłaszcza w części radykalnych środowisk katolickich, że małżeństwa partnerskie są czymś złym, bo przecież... tata ma zarabiać pieniądze, ewentualnie naprawiać samochód i wbijać gwoździe, ale zupę to gotuje mama, która w tym samym czasie może jeszcze przewinąć dziecko, a że ma tak wiele rąk i czas dzielący się w nieskończoność, to jeszcze jedną nogą zmyje podłogę.

Przed partnerskimi małżeństwami ostrzegła też dr Maria Popkiewicz-Ciesielska, której wypowiedź dla portalu 2ryby.pl znalazła się także na Fronda.pl. Specjalistka zaczęła od tego, że taki rodzaj związku jest po prostu bardzo trudny, bo często polega na niezwykle restrykcyjnym podziale obowiązków. Bo jeśli ja myję jedno okno, to ty myjesz drugie, jeśli ja robię zakupy w poniedziałek, to ty we wtorek. Tak samo z praniem, prasowaniem czy gotowaniem... Dr Popkiewicz-Ciesielska nazywa to bardzo nierozsądnym zachowaniem, bo przecież każdy człowiek jest w czymś wyspecjalizowany. „Partnerstwo to nie powinno być tak, że wszystko jest po połowie”. Jakie jeszcze zagrożenia widzi specjalistka? Jej zdaniem, taki rodzaj relacji powoduje, że w małżeństwie mogą pojawić się kłótnie, bo „ty nigdy nic nie zrobiłaś w ogrodzie”, a „ty nie tknąłeś palcem prania”. I co wtedy? Ona, na siłę, aby udowodnić, że potrafi, zabiera się do pielenia, a on wstawia pranie. W efekcie, ogród jest zdewastowany, a pranie szare albo skurczone – ostrzega dr Popkiewicz-Ciesielska.

„Jeszcze jedno zagrożenie małżeństwa partnerskiego. Małżeństwo partnerskie zawsze dyskutuje. Dyskutuje do śmierci (…). Tam bez przerwy jest dyskusja. Tam nie ma ustalonych reguł, kto się czym zajmuje, kto jest za co odpowiedzialny. Tam nie ma odpoczynku” - ostrzega specjalistka, którą chętnie zacytował także portal Natemat.pl, drwiąc z tego, że „prawica przestrzega przed małżeństwami partnerskimi”.

Dzięki Bogu, pani Popkiewicz-Ciesielska nie jest całą prawicą, więc trudno przypisywać jej opinie szeroko pojętej prawicy. Co więcej, wydawać się może, że pani doktor stworzyła własną wizję małżeństwa partnerskiego, z którą... sama polemizuje. Nie spotkałam się ze związkiem, w którym kobieta i mężczyzna rozpisywaliby podział swoich prac na kartce, procentowo wyliczaliby czas, jaki zajmuje im realizacja tych obowiązków tak, aby wszystko było po równo. I mam tu na myśli zarówno te pary, które otwarcie mówią, że wybrały partnerski model i takie, które nie definiują się w żaden radykalny sposób. Jeśli kochający mąż widzi, że żona po powrocie z pracy ledwo stoi na nogach, to nie ma problemu z wstawieniem pralki albo zmywarki, nawet jeśli robi to piąty raz z rzędu. Jeśli ona widzi, że on leży z gorączką i katarem, to przecież korona jej z głowy nie spadnie, jeśli pojedzie na zakupy, chociaż to zwykle należy do jego obowiązków...

Obserwując własne małżeństwo i wiele zaprzyjaźnionych rodzin widzę, że definiowanie tego, czy tworzymy związek partnerski, patriarchalny albo Bóg wie, jaki jeszcze jest po prostu bardzo sztuczne. Jeśli często ze sobą rozmawiamy, mówimy o swoich radościach, ale też lękach i niepokojach, dzielimy się tym, co nam się nie podoba w drugiej osobie, nad czym moglibyśmy popracować, to kwestia rozstrzygania tego, kto ile metrów kwadratowych podłogi umyje, schodzi na drugi, albo nawet trzeci plan.

A wreszcie, nonsens przestrzegania przed małżeństwami partnerskimi, jest szczególnie widoczny jeśli weźmiemy na tapetę rodziny z dziećmi, najlepiej wieloma dziećmi. Oczywiście, zwykle w rodzinach wielodzietnych, takich z szóstką czy ósemką dzieci, kobieta zajmuje się domem i zapanowaniem nad taką gromadką, zaś mężczyzna pracuje zarobkowo. Ale, uwaga. W takich rodzinach także dzieli się obowiązki, i to bardzo konkretnie! Ty wieziesz czwórkę dzieci do szkoły na 8, ja odbieram o 15. Ty robisz zakupy, ja w tym czasie gotuję, ty pierzesz, ja prasuję. Czytam właśnie jedną z najnowszych na polskim rynku książek o rodzinach wielodzietnych, w której kobiety otwartym tekstem mówią, że bez jasnego podziału obowiązków, bardzo partnerskiego podziału i wspierania ich przez mężów w typowo domowych i około-dziecięcych pracach, taki wymagający absolutnego zaangażowania mechanizm, jakim jest rodzina wielodzietna, po prostu nie zafunkcjonowałby!

Dość dziwne wydaje się również „zagrożenie” związane z tym, że w małżeństwie partnerskim ludzie ze sobą dyskutują. A przecież to właśnie o to chodzi, żeby ze sobą rozmawiać! Jak inaczej dojść do porozumienia, choćby w kwestii tego, kto jest za co odpowiedzialny (zdaniem pani doktor, w małżeństwach partnerskich tego nie wiadomo). Skoro każdy jest w czymś „wyspecjalizowany”, jak przekonuje dr Popkiewicz-Ciesielska, to może ja się czuję specjalistką w przybijaniu gwoździ i choć to takie niestereotypowe, bardzo chciałabym, abym w moim domu to właśnie ja była za to odpowiedzialna? I jak mam to zakomunikować mojemu mężowi, jeśli właśnie nie przez dyskusję? A może właśnie będziemy o tym długo dyskutować, bo on też jest dobry we wbijaniu gwoździ, więc w końcu się jakoś dogadamy, kto ma tymi gwoźdźmi rozporządzać...

Jasne, mam poczucie, że podane wyżej przykłady i ich roztrząsanie jest dość abstrakcyjne, ale... W końcu nie chodzi o sztywne trzymanie się wymierzonych od linijki podziałów, bo partnerstwo (ale chyba w ogóle bycie w małżeństwie) wymaga też pewnej elastyczności. A nade wszystko poczucia, że razem, we dwoje, gramy przecież do tej samej bramki.

Marta Brzezińska-Waleszczyk