Informacje na temat tego, że ktoś przeżył katastrofę smoleńską pojawiły się już od razu po tragedie: wielu świadków widziało np. karetki odjeżdżające z miejsca katastrrofy na sygnale. Jak przypomina portla niezalezna.pl jeden z oficerów BOR pełniących 10 kwietnia 2010 r. zeznał: "Mniej więcej w tym samym czasie zadzwonił do nas mjr [oficer BOR, który był na miejscu katastrofy], który dojechał na miejsce wypadku. Potwierdził, że samolot się rozbił i że sytuacja jest krytyczna. Chwilę później zadzwonił ponownie z informacją, że z miejsca katastrofy odjeżdżają trzy karetki na sygnale, ale nie wiedział, czy kogoś zabrały, to znaczy, czy zabrały ewentualnych rannych”.

Kolejnym świadkiem jest Marcin Wierzchowski, urzędnik kancelarii Lecha Kaczyńskiego, który widział ludzi „w białych fartuchach narzuconych na garnitury”.

Nawet sam Tomasz Turowski, współorganizujący wizytę 10 kwietnia 2010 r. zeznał, że trzy osoby dawały "oznaki życia". Niestety potem tłumaczył, że miał na myśli "drgawki pośmiertne".

Pytań jest coraz więcej na temat tego, co tak naprawdę działo się tuż po katastrofie prezydenckiego samolotu TU1-154 w Smoleńsku. Jedno jest na pewno zastanawiające: dlaczego nie zostawiono ciał na miejscu tragedii przed przybyciem prokuratorów, ale wywożono je karetkami na sygnale?

Czy kiedyś dowiemy się prawdy na ten temat? Miejmy taką nadzieję!

sm/niezalezna.pl