Wyrok niemieckiego sądu w Hamm nie pozostawia wątpliwości. Klinika leczenia niepłodności w Essen ma wydać Sarah P. dane dotyczące jej biologicznego ojca, czyli dawcy spermy (nosił on numer 261). Wyrok opiera się na zasadzie, że każde dziecko ma prawo do znajomości swojego biologicznego pochodzenia, które zapisane jest w Karcie Praw Dziecka, ale także w wielu ustawach krajowych. Wyrok jest więc w pełni zrozumiały.

 

Ale trzeba dostrzec, że rozbija on przynajmniej dwa mity związane z in vitro (w tym przypadku heterogenicznym). Pierwszym z nich jest to, że dziecko poczęte w ten sposób jest dzieckiem obojga swoich rodziców. To jedno z wygodnych kłamstw często serwowanych rodzicom. Tak jednak nie jest. Dziecko pochodzi biologicznie tylko od jednego z nich (albo i to nie), drugi jest zaś dla niego tylko opiekunem. A biologia ma to do siebie, że się w końcu odzywa. Krew (to taka przenośnia, ale dobrze oddająca rzeczywistość) zaczyna szukać swojego pochodzenia. A gdy nie może go odnaleźć zaczynają się poważne problemy. W przypadku adopcji też oczywiście tak bywa, ale sytuacja jest przynamniej czysta, a nie opiera się na kłamstwie.

 

I druga sprawa, to kwestia dawców spermy. Gdy sprzedawali oni swoje nasienie obiecywano im, że to nie będzie dla nich nic znaczyło. Teraz zaś może się okazać, że w ich otoczeniu dorastają ich dzieci, które chcą poznać nieodpowiedzialnych i pazernych tatusiów. Nie będzie to dla nich miły moment, chyba, że są pozbawieni ludzkich uczuć (i to nawet nie tych wyższych, tylko zupełnie biologicznych, związanych z rodzicielstwem). Trudno też sobie wyobrazić, że kliniki znajdą nowych dawców, gdy ci dowiedzą się, że poza kaską za pobranie mogą też dostać odpowiedzialność za dzieci. Nie od razu, ale po dwudziestu latach.

 

Tego wszystkiego można by zaś uniknąć, gdyby ktokolwiek chciał posłuchać Kościoła, który od dawna głosi, że cała ta metoda jest niemoralna i szkodliwa. Szkodliwa nie tylko dla dzieci, którym nie dane jest się narodzić, które przechowywane są w lodówkach, ale też dla tych, które się narodziły, a także dla ich rodziców. Złośliwie można jednak powiedzieć twórcom tej metody, którzy teraz martwią się, jak wybrnąć z sytuacji, że sami tego chcieli. A udawanie, że nie wiedzieli, że dzieci będą chciały poznać swoje pochodzenie, dowodzi albo tego, że panowie lekarze od in vitro są zwyczajnie życiowymi głupcami albo skrajnymi cynikami.

 

Tomasz P. Terlikowski