Do roku 2012 sytuacja na Bliskim Wschodzie wyglądała na w miarę opanowaną. Jednak na drugą kadencję prezydenta Obamy przypada dramatyczne wręcz odwrócenie sytuacji w tym regionie, prowadzące do katastrofalnych skutków – pisze prof. Ryszard M. Machnikowski w „Teologia Polityczna Co Tydzień” Nr 32 pt. Kres hegemona? Świat po Obamie.

Gdy Barack Hussein Obama po raz pierwszy obejmował urząd prezydenta USA niespełna 8 lat temu, obszar „Większego Bliskiego Wschodu” (ang. Greater Middle East) pogrążony był w kolejnym kryzysie. Kryzys ten był w znacznej mierze efektem polityki poprzednich prezydentów Ameryki względem tego regionu, w szczególności jednak trudnym dziedzictwem tzw. „Globalnej Wojny z Terrorem” (ang. GWOT) ogłoszonej przez George’a W. Busha po zamachach z 11 września. Atak na WTC i Pentagon ze strony sunnickiej sieci zbrojnego dżihadu znanej jako Al Kaida pozwolił amerykańskim neokonserwatystom na prymat we współkształtowaniu amerykańskiej polityki zagranicznej i dał pretekst do inwazji na Irak, rządzony przez Saddama Hussajna – państwo w żaden istotny sposób niepowiązane ze sprawcami ataku z 11 września. Zamierzeniem neokonserwatywnej polityki miało być wzmocnienie amerykańskiej obecności w tym wciąż jeszcze wtedy kluczowym regionie, ze względu na zależność światowej i amerykańskiej gospodarki od bliskowschodnich zasobów energetycznych, oraz jego „stabilizacja”. Jednym z elementów tego planu było ustanowienie pierwszego w pełni „demokratycznego” państwa arabskiego, które mogłoby „promieniować” swym przykładem na bezpośrednie otoczenie. Sprawnie funkcjonująca arabska demokracja, w założeniu harmonijnie łącząca interesy szyitów i sunnitów, mogłaby oddziaływać na „serca i umysły” ludności w tym regionie, nie tylko Arabii Saudyjskiej, ale też i sąsiedniego Iranu, wskazując, że konserwatywne religijne satrapie, czy to pod postacią fundamentalistycznego królestwa, czy też „republiki” islamskiej mają alternatywę w postaci demokratycznego systemu politycznego, przypominającego zachodni. Ponadto, USA zapewne chciały także wprowadzić na rynek bogate zasoby irackiej ropy naftowej, wstrzymywane wcześniej przez międzynarodowe sankcje za iracką agresję na Kuwejt w 1990 r., zmniejszając tym samym nieco rolę konserwatywnej Arabii Saudyjskiej, której aż piętnastu obywateli brało udział w zamachu na WTC i Pentagon.

Ten tok myślenia pomijał jednak dwa istotne czynniki – kulturowy, poważnie utrudniający, jeśli nie uniemożliwiający zbudowanie poprawnie działającego demokratycznego państwa w sercu Bliskiego Wschodu, jak i polityczny – fakt, że zarówno Arabia Saudyjska jak i Iran nie będą biernie przyglądać się realizacji zagrażającym im amerykańskich planów, tylko aktywnie im się przeciwstawią. I tak się wkrótce stało: Arabia Saudyjska (jak i inne szejkanaty z Zatoki Perskiej) wsparły sunnicką rebelię, która wkrótce wybuchła na ziemi irackiej, gdy Iran jednoznacznie wsparł bojówki szyickie. Wojna domowa, która wybuchła w Iraku, została także sprowokowana licznymi błędami Koalicyjnej Administracji Tymczasowej w Iraku (ang. CPAI) pod wodzą ówczesnego „wicekróla” Iraku, Paula „Jerry’ego” Bremera. Największym z nich było rozwiązanie armii irackiej – jej członkowie wkrótce zasilili liczne bojówki i milicje zbrojnie zwalczające Amerykanów. „Stabilizowanie” Iraku, zdestabilizowanego przez działania USA zajęło prezydentowi Bushowi czas do końca drugiej kadencji i ostatecznie było zasługą właściwej strategii zastosowanej w tym kraju przez jednego z najwybitniejszych dowódców wojskowych współczesności – gen. Davida Petraeusa.

Gdy prezydent Bush przekazywał swojemu następcy, Barackowi Obamie swój urząd, Irak był już względnie „stabilny”: kosztem blisko ćwierci miliona irackich ofiar działań zbrojnych oraz kilkunastu tysięcy zabitych i rannych amerykańskich żołnierzy udało się znacząco ograniczyć antyamerykańskie i antyrządowe działania insurekcyjne w Iraku, a wpływy tzw. Islamskiego Państwa w Iraku (ang. ISI), powstałego w 2006 r. sukcesora Al Kaidy w Iraku i sojusznika jej kierownictwa zlokalizowanego na pograniczu afgańsko – pakistańskim zdawały się niknąć. Jak wówczas szacował amerykański wywiad wojskowy, liczba aktywnych członków ISI nie przekraczała trzystu osób. Jednak inne działania amerykańskie, prowadzone w ramach GWOT na całym świecie, zamiast wygasić jedynie roznieciły i podsyciły płomień zbrojnego dżihadu, obejmującego pas ciągnący się od Algierii i Nigerii poprzez Europę Zachodnią, Bliski Wschód i Azję Środkową aż po Indonezję i Filipiny. Spuścizna po 8 latach rządów republikańskiej administracji na Bliskim Wschodzie nie była więc zachęcająca i trzeba otwarcie przyznać, że nowy prezydent USA nie miał także i tam łatwego zadania, mimo względnego uspokojenia sytuacji w samym Iraku.

Nowy amerykański prezydent zakładał, że skoro amerykańska polityka nie odniosła pożądanych sukcesów, to należy robić wszystko na odwrót, niż administracja Busha, by taki sukces przyszedł. Jedna z najważniejszych jego decyzji dotyczyła całkowitego zakończenia obecności amerykańskich wojsk w Iraku, mimo ostrzeżeń, że w ten sposób USA stracą zdolność natychmiastowego reagowania na możliwe zagrożenie w postaci odradzających się siatek dżihadystycznych w tym regionie. 18 grudnia 2011 roku ostatnie regularne oddziały amerykańskie zostały wycofane z Iraku, kończąc swoją ponad ośmioipółletnią obecność na ziemi irackiej. Koniec 2011 roku wydawał się rokiem triumfu polityki Baracka Obamy w wojnie z dżihadyzmem – na początku jego kadencji „ofensywny” termin GWOT został zastąpiony przez o wiele bardziej enigmatyczne określenie Overseas Contingency Operations (OCOps), a w walce z terrorystami administracja Obamy postawiła na nowoczesne technologie. Za rządów prezydenta Busha dokonano 12 ataków przy pomocy dronów na cele zlokalizowane na pograniczu afgańsko - pakistańskim, w których zginęło ok. 120 osób, w tym 5 tzw. High Value Targets (HVT – cel wysokiej wartości, czyli ktoś z przywództwa organizacji dżihadystycznych zlokalizowanych w tamtym regionie). W czasie tylko pierwszej kadencji Baracka Obamy dokonano 319 takich potwierdzonych ataków, zabijając ponad trzy tysiące osób (sic!), w tym 80 HVTs. Przywództwo tzw. Al Kaidy Centralnej ukryło się głęboko niezdolne do skutecznego dowodzenia operacjami, a lider tej organizacji, Osama Bin Ladin, został zabity przez komandosów US Navy DEVGRU w kontrowersyjnej Operacji Neptune Spear, przeprowadzonej w nocy z 1 na 2 maja 2011 r. w pakistańskim mieście Abottabad, gdzie się ukrywał. Wydawało się wtedy, że nawet jeśli nie udało się całkowicie zlikwidować zagrożenia ze strony Al Kaidy, to uległo ono bardzo poważnemu ograniczeniu.

W dodatku w latach 2011 – 2012 wybuchła tzw. „arabska wiosna”, która obaliła dyktatorską władzę kilku „tyranów” z obszaru Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej (ang. MENA): w Tunezji prezydenta Zine El Abidine Ben Alego, w sąsiedniej Libii pułkownika Muammara Kadafiego, w sąsiednim Egipcie Hosniego Mubaraka, a w Jemenie Ali Abdullaha Saleha. Dodatkowo w Syrii tradycyjnie antyamerykański reżim prezydenta Bashira Al Assada został poważnie osłabiony wojną domową, w jaką ostatecznie latem 2011 roku przekształciły się antyreżimowe zamieszki. W każdej z tych „rewolucji” dżihadyści odgrywali zupełnie nieistotną rolę, a ludność, która organizowała się dzięki użyciu popularnych zachodnich portali społecznościowych i komunikatorów, występowała pod hasłem wolnych wyborów i wolności słowa. Wydawało się, co byłoby niezwykłą ironią losu, że neokonserwatywne marzenie o „demokratyzacji” Większego Bliskiego Wschodu znajdzie swe spełnienie za kadencji prezydenta – Demokraty. Tak jednak się nie stało, także – jeśli nie przede wszystkim – na skutek jego działań, a raczej ich zaniechania.

Ryszard M. Machnikowski/CZYTAJ CAŁOŚĆ NA TEOLOGIAPOLITYCZNA.PL