Fragment książki Adama Macedońskiego i Anny Zechenter "Pod czerwoną okupacją".  

Adam Macedoński – ur. 1931 we Lwowie, student Akademii Sztuk Pięknych i UJ, po aresztowaniu w 1952 r. zmuszony przerwać studia. Zagrożony aresztowaniem ukrywał się do 1947 r. na Ziemiach Zachodnich, wielokrotnie przesłuchiwany przez UB. Od 1955 r. rysownik min. Przekroju czy Dziennika Polskiego. W 1960 r. brał udział w obronie krzyża w Nowej Hucie. Od 1976 r. krótko współpracował w KOR-em. Działał w ROPCiO, a w 1979 r. był sygnatariuszem deklaracji założycielskiej KPN. Po zamordowaniu Staszka Pyjasa związany z krakowskim SKS. Pomysłodawca i założyciel Instytut Katyńskiego (1978). 13 grudnia 1981 r. internowany. W 1984 r. współzałożyciel Rodzin Katyńskich w Krakowie.

Anna Zechenter: W różnych wspomnieniach z 1939 roku moment wkroczenia Sowietów na ziemie polskie przedstawiany jest jak wtargnięcie Azjatów – dzikich i przerażających. Pamięta pan czerwonoarmistów?

Macedoński: – Tamte wrażenia wryły mi się głęboko w pamięć. Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli – straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, poznawali, okazywali sobie wzajemny szacunek.

I nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bo ci bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia – to była horda biedaków i żebraków, a do tego dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły. I wszyscy byli strasznie niscy. Moja matka patrzyła przez okno, bo strzegła dzień i noc domu, patrzyła przez firankę i wykrzykuje do nas: „O Boże, to oni dzieci do wojska biorą!”. Bo ci bolszewicy byli wszyscy tacy mali. To była wygłodzona horda skośnookich, chorych, zwyrodniałych. Niejednemu brakowało oka, albo nos miał całkiem zniekształcony, bo wśród nich panował syfilis. Śmierdzieli potem, rzygowinami – przecież pili wódkę z aluminiowych manierek. Jakie to jest szkodliwe: aluminium ze spirytusem. Nie mieli co jeść, tylko pili, więc z głodu zabierali dzieciom kanapki. Pierwsze ich słowa, których my, dzieci, się nauczyliśmy, to „Dawaj kuszat’!’’, czyli „Dawaj jeść!”. Ta cała hałastra, ta dzicz to nie byli żołnierze.

Kiedy weszli do Krakowa w 1945 roku, to byli żołnierze, odżywieni przez Amerykanów, w mundurach. A ci z 1939 roku to była dzicz wiecznie pijana. Jacyś podnarkotyzowani, ale to chyba głód i alkohol. W każdej chwili gotowi zabić, co chwilę strzelali w powietrze, żeby budzić strach. Nienawidzili nas, bo to był inny świat, inni ludzie, bogate miasto. Obrabowali wszystko. To prawda, że jedli lepy na muchy – bo lepy przed wojną były robione z miodu, więc ktoś im powiedział, że to lizaki dla dzieci, i oni te lepy rozwijali i lizali.

Pisała o tym Karolina Lanckorońska, którą wybuch wojny zastał we Lwowie. Spamiętała ziemiste twarze żołnierzy, ogromny portret Stalina nad katedrą w pierwszym dniu roku akademickiego na Uniwersytecie Jana Kazimierza i wrażenie, że nadeszła obca kultura z obcą dla nas mentalnością.

Zechenter: Nawet ostro komunizujący przed wojną poeta Aleksander Wat mówił w wydanej po wojnie książce–rozmowie z Czesławem Miłoszem Mój wiek:

„Te twarze mongoloidów, te szmatławe mundury. […] Pierwszych Rosjan widziałem w Łucku – te hełmy mongolskie ze szmacianymi pikami, takie szmaciane pikielhauby. I to Azja, ale już taka najbardziej azjatycka. […] To, nad czym w czasie mojego komunizowania przechodziłem do porządku dziennego: oblicze azjatyckie, Azja–Europa, uważałem, że to jest taka gadanina publicystyki antysowieckiej, że to należy do XIX wieku i jest bardzo powierzchowne. A tu naraz – Azja absolutna!”.

Macedoński: Potem, po tej pierwszej fali, przyjechali oficerowie z żonami i dziećmi – lepiej ubrani, czyściej ubrani, odżywieni. A ich żony były wymalowane jak, za przeproszeniem, prostytutki lwowskie, tylko jeszcze brzydsze. Czerwone berety, czerwone usta. Ich kobiety rzeczywiście na bal w rocznicę rewolucji poubierały się w koszule nocne – to są powszechnie znane opowieści. Przyszły z nędzy, więc skąd miały wiedzieć, że tak wygląda elegancka bielizna? […]

Nocami słychać było strzały, wołania, krzyki. Raz matka zawołała nas do okna i pokazała przez firankę jak bolszewicy w tych szpiczastych czapkach prowadzili jakiegoś studenta. Jednego młodego chłopaka eskortowało wokoło dziesięciu, nieśli karabiny z długimi bagnetami, kłuli go, żeby nie uciekł. „O Boże, co oni z nim zrobią” – powiedziała matka. Prowadzili go w kierunku dworca Łyczaków.

Padł w tamtych dniach strach na mężczyzn. Mój ojciec się ukrywał, wpadał do domu, żeby się przebrać, ale chodził nieogolony, nigdy nie mył rąk, bo ten, kto miał ręce i twarz czyste, a broń Boże jeszcze okulary i inteligentny wygląd, był stracony. Wtedy trzeba było wyglądać jak robotnik. Ojca ktoś wydał enkawudzistom na ulicy, ale na posterunku komunista żydowskiego pochodzenia powiedział: „Nie, to porządny, to nasz człowiek, on nie był w policji, to jest robotnik, patrzcie się na jego ręce i twarz”. Ci Sowieci przeszli pranie mózgu i wierzyli, że każdy Polak to był pan, krwiopijca. Inteligencka twarz oznaczała śmierć. […]

CZYTAJ DALEJ NA NIEZLOMNI.COM