W ostatnią sobotę w Krakowie było gorąco nie tylko ze względu na sięgający wysoko słupek rtęci w termometrach. Ulicami miasta przeszedł Marsz Równości, któremu szyki próbowała pokrzyżować tradycyjna już kontra w postaci demonstracji ONR. Jak wiadomo, spotkania bliskiego stopnia przedstawicieli obu środowisk zwykle nie kończą się dobrze – w Krakowie w ruch poszły kamienie i policyjne pałki.

 

Tegoroczny Marsz Równości odbywał się pod hasłem: „Różnorodność, solidarność, równość”. Jego uczestnicy mieli kolorowe baloniki, transparenty, flagi w jaskrawych kolorach. Przemarszowi towarzyszyły dźwięki rozmaitych instrumentów. W gronie maszerujących znaleźli się prominentni polscy politycy, m.in. Joanna Senyszyn z SLD i Janusz Palikot wraz z Anną Grodzką. Bezpieczeństwa tęczowych manifestantów pilnowało pół tysiąca policjantów.

 

A jak wyglądała kontrmanifestacja? Kilkuset działaczy ONR i NOP, w swoich tradycyjnych „strojach”, koszulkach z krzyżem celtyckim i napisami „Blood&Honour”, z wygolonymi w większości na łyso głowami. Mieli ze sobą także potężną płachtę ze znakiem „Zakaz pedałowania”. Taki obraz rysuje się z relacji zamieszczonych nie tylko przez „Gazetę Wyborczą”, ale także inne media. Właściwie, nie trzeba czytać artykułów, zwykle stronniczych w tym temacie, dziennikarzy „Gazety” - wystarczy rzut okiem na zamieszczone na portalach galerie zdjęciowe, by przekonać się, jak wyglądała kontrmanifestacja. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że odpowiednio nastawiony fotoreporter wyłapywał z tłumu tylko „łysych”. Ale co w sytuacji, kiedy innych manifestantów nie było, albo była ich znikoma ilość?

 

Z racji dziennikarskich obowiązków chodzę na Marsze Równości, które od 2005 odbywają się w Warszawie. W ubiegłym roku w czerwcu bardzo dużo czasu poświęciłam na fotografowanie zorganizowanej przez ONR kontrmanifestacji. Pośród gromady łysych osiłków i rzucających petardami kiboli udało mi się znaleźć dosłownie jedno (sic!) małżeństwo z dwójką małych chłopców. Analogicznie, po tęczowej stronie spotkałam całe mnóstwo nowoczesnych rodziców z przewiązanymi w chustach maluchami, albo popychających przed sobą dziecięce wózeczki.

 

Pierwsza manifestacja – skupisko nabuzowanych złością (w sumie, złością w jakiś sposób zrozumiałą, ale wiele do życzenia pozostawia sposób jej rozładowywania) groźnie wyglądających (w większości) mężczyzn, druga – pokojowy marsz uśmiechniętych ludzi. Ze strony pierwszej padają przekleństwa i petardy, z drugiej – dźwięki muzyki, śmiechy i (niby) przyjazne gesty. Czy alternatywą na tę drugą, jest tylko pierwsza? Czy, gdybyśmy mieli wybierać, są tylko dwie, skrajne opcje? – lewacka tolerancja dla wszelkich dewiacji, homo, trans i Bóg wie, czego jeszcze, albo radykalny, nie oszukujmy się - czasem faszyzujący, tandem MW-ONR?

 

Dlaczego na Marszu Tradycji i Kultury nie ma rodzin z dziećmi? Dlaczego nie ma chociaż połowy osób, które co roku maszerują ulicami Warszawy (i wielu innych miast Polski) w Marszu dla Życia i Rodziny. Dlaczego nie jest tak kolorowo, wesoło i głośno, jak wtedy? Dlaczego nie ma balonów, kolorowych transparentów, dobrego nagłośnienia? Czy jedyną odpowiedzią na hasła wykrzykiwane przez różową koalicję, która domaga się legalizacji związków homo i adopcji przez nie dzieci, jest prymitywny „Zakaz pedałowania”, „Polska cała tylko biała” albo „Pedały do gazu”? I dlaczego dewianci potrafią zacząć swoją manifestację od Hymnu Narodowego i błogosławieństwa, którego wprawdzie udziela pastor sekciarskiego kościoła, ale przekonując, że „Gdyby Jezus żył dziś, to z pewnością byłby z nami”. Dlaczego organizacja, która na lewo i prawo szafuje hasłem „Bóg-Honor-Ojczyzna” nie potrafi rozpocząć demonstracji Hymnem? Dlaczego zamiast słów modlitwy szybciej usłyszy się tam przekleństwa.

 

Już rok temu, po Paradzie Równości 2011 w Warszawie, sygnalizowałam potrzebę zmian po stronie kontrmanifestacji. Przecież marsze homoseksualistów nie są organizowane od wczoraj. Nie od wczoraj również wiadomo, jaką cieszą się troską i nakładami pomocy, choćby ze strony władz poszczególnych miast... Czy naprawdę tak trudno zorganizować porządne kontrmanifestacje? Zatroszczyć się o jakieś nagłośnienie, bo przecież wykrzykiwanych przez kontrmanifestantów haseł gejowscy aktywiści nawet nie słyszeli.

 

Pomińmy jednak kwestie typowo techniczne – wiadomo, że sprawa dobrego nagłośnienia czy transparentów wiąże się także z niemałym nakładem finansowym (chociaż organizatorzy Marszu dla Życia pokazali, że można), i przejdźmy do nieco ważniejszego problemu. Dlaczego na Marszu Tradycji i Kultury, będącym jak dotąd jedyną odpowiedzią na paradę gejów i przebierańców, nie ma rodzin z dziećmi? Wystarczy rzut okiem na plakat promujący tegoroczne blokowanie tęczowej parady pod Sejmem. Dwóch homoseksualistów tulących się do siebie od tyłu w obleśny sposób. Obrazek jest tak przerażający, że gdybym była matką, nigdy w życiu nie zabrałabym swojego dziecka na manifestację, którą zapowiada taki widok.

 

Oczywiście, autorzy plakatu i organizatorzy kontrmanifestacji powiedzą mi, że przecież parada zboczeńców przechodzi przez centrum miasta w środku dnia, i z pewnością niejedno dziecko zapyta swoją mamę, co to za ludzie, którzy maszerują pod tęczową flagą. Pełna zgoda. Ale z drugiej strony, to samo dziecko, kiedy zobaczy paskudny znak „zakaz pedałowania”, albo usłyszy jeszcze bardziej prymitywne hasła wykrzykiwane przez niebezpiecznie wyglądających młodych mężczyzn, także będzie dopytywać, o co chodzi. Naprawdę, z całym szacunkiem dla podnoszonych przez narodowców i radykałów argumentów (z którymi przecież w większości się zgadzam), to nie chciałabym tłumaczyć kilkuletniemu synkowi dlaczego pan na znaczku (może pomińmy szczegóły) drugiego pana. Tak samo, jak nie toleruję wulgarności w przestrzeni publicznej, tak nie podoba mi się „zakaz pedałowania”, który jest skrajnym przejawem takiej wulgarności.

/

 

I jeszcze jedna kwestia. Rok temu, pod moim felietonem, w którym opisywałam Paradę Równości 2011, jeden z frondowiczów o nicku Częstochowski Poeta napisał: „Obok parady gejów nie bałbym sie przejść z moimi przydługimi włosami. W przypadku parady "patriotów" nie byłbym tego pewien. Dlatego wolę jednak homoparady”. Nie to, żebym mogła się zgodzić z ostatnim zdaniem – aby uniknąć nieporozumień muszę chyba jeszcze kilka razy jasno i wyraźnie podkreślić – NIE popieram Parady Równości, podobnie jak jestem PRZECIWNA wszystkim podnoszonym przez homoseksualistów i innych dewiantów postulatom. Z ONR i MW w pełni zgadzam się, co do poglądów na temat tradycyjnej (choć może lepiej zamiast słowa „tradycyjnej”, które sugerowałoby, że model homoseksualistów jest nowoczesny, a więc lepszy, używać słowa „normalnej”) rodziny. Tym, w czym widzę problem, jest wizerunek obu organizacji, który w szkodliwy sposób rzutuje na obraz osób o konserwatywnych poglądach w ogóle.

 

Czy tak było zawsze? Czy ONR, od początku powstania organizacji skupiał przerośniętych łysoli, wyglądem przypominających raczej troglodytów? Oczywiście, że nie! Nieszczęściem dla kontynuacji dawnego ONR był fakt, że „wybuch” wszelkich nowych partii i stowarzyszeń prawicowych (szczególnie radykalnych i skrajnych) po '89, zbiegł się czasem z otwarciem na masy informacji (dotąd wygłuszanych przez cenzurę) o subkulturach. Młodzi ludzie, którzy na nowo chcieli określić rzeczywistość i w jakiś sposób odnieść się do niej czynnie działając, chcący także zamanifestować radykalne odcięcie od okresu PRL, wkraczali masowo w szeregi skins lub punks. Oczywiście zjawisko to miało miejsce i przed 89’, ale nie na taką skalę. I tu się zatrzymajmy na chwilę. Chyba nikomu nie trzeba przypominać, jak wyglądała moda męska i damska w latach '20 i '30. Pięknie skrojone marynarki, garnitury mężczyzn w koszulach (nie tylko piaskowych!), dziewczęta i kobiety w garsonkach, spódniczkach – wszystko pachniało niespotykaną dziś w szeregach ONR elegancją. Ten obraz stanowi mocny kontrast wobec wizerunku dzisiejszego członka ONR (stereotypowy, ale czy do końca? Przecież stereotypy nie biorą się z powietrza, w każdym z nich jest ziarnko prawdy). Już w latach '90, przeglądając taśmy nagrań z ulicznych marszów czy walk, zauważymy wpływy ubioru subkultury skinheadów: martensy, białe sznurówki, koszulki marki Fred Perry czy Ben Shermann oraz osławionego Lonsdale'a. Media od samego początku przedstawiały skinheadów jako agresywnych i wrogo nastawionych do świata, łysych głupków, którzy poza prymitywną zaczepką „skin o’ kay?” nie mieli do powiedzenia nic… ale to nie przeszkodziło fuhrerom Tejkowskiemu i Bryczkowskiemu wykorzystać siłę młodych.

 

Dawni oenerowcy to ludzie zarówno salonowi z ogładą, wykształceni, prowadzący koła dyskusyjne, aktywnie działający, kreatywni! Oddawali często swoje życie za wyznawane poglądy, ale nie musieli chodzić łysi, nie wyróżniali się z tłumu (pomijam oczywiście koszulę, koalicyjkę itp.), wtapiali się w zwykłych ludzi, będąc zarazem niezwykłymi… A dziś? Czy zachęcają swoim wyglądem do tego, by do nich podejść, porozmawiać, sięgnąć po ulotkę? Raczej nie. Bo jak się widzi człowieka w glanach, często w odzieży z symboliką, którą posługują się również neonaziści (sic!), to jest wystarczające ostrzeżenie – „Nie podchodź!”. Nowym zadaniem, oprócz tych wszystkich, które wynikają ze statutu organizacji, powinno być dbanie o PR w ONR. I nie na zasadzie pakowania na siłę onr'owców w garnitury – bo łysi, którzy dopiero co „przesiedli się” z glanów w elegancie buty wyglądają co najmniej żenująco. Tu trzeba pracy do podstaw! MW wypada nieco lepiej w tej kwestii - raczej więcej tam „garniturowców” niż ludzi, wyglądających jak oddziały prewencji.

 

Celowo skupiam się na zewnętrznych aspektach organizacji, bo rozprawa na temat tego, ile dawnego ONR w dzisiejszym ONR to temat-rzeka na studium naukowe, a ja nie jestem historykiem, tylko człowiekiem mediów. Z tego punktu widzenia kwestia wizerunku wydaje się szalenie istotna. Nie chcę też, aby ktokolwiek zarzucił mi, że ulegam stereotypom. Nie twierdzę, że ci wszyscy młodzi ludzie nie mają nic do powiedzenia, bo łysa głowa to głowa pusta. W szeregach MW-ONR spotkałam wiele mądrych osób, których szczytem ambicji nie jest chodzenie w glanach i naparzanie się z policją. Niestety, przez to, że tych drugich jest jednak więcej (albo są częściej eksponowani, bo bardziej rozwrzeszczani), ci pierwsi rozpływają się jak kamfora.

 

Nieco racji ma więc Częstochowski Poeta, pisząc, że obok tych „tradycjonalistów” strach przejść. Z daleka widać, że to zbiorowisko osób, w którym agresja sięga poziomu zenitu. Problem w tym, że ci ludzie sięgają po takie formy rozładowywania tej agresji, które są po prostu niedopuszczalne. Rok temu na portalu Fronda.pl informowałam o zatrzymaniu przez policję grupy kilkudziesięciu uczestników Marszu Tradycji. Osoby te zostały otoczone szczelnym kordonem policji i około dwóch godzin w pełnym słońcu stały pod Sejmem, bo nagle okazało się, że z całej hordy funkcjonariuszy tylko dwóch potrafiło pisać. Oczywiście, wiadomo, że była to akcja od początku zakrojona na to, by Marsz Równości mógł spokojnie przejść ulicami miasta do wyznaczonego celu, co uważam za skandaliczne.

 

Nie zmienia to jednak faktu, że tak samo skandaliczne było zachowanie „tradycjonalistów”, których policja zatrzymała za obrzucenie petardami homoseksualistów. Oczywiście, trudno mówić tu o „obrzuceniu” – byłam wtedy pod Sejmem i zaręczam, że w stronę tęczowych poleciało dosłownie kilka petard (czytelnicy Frondy.pl do dziś wypominają mi, jakobym miała tę sytuację usprawiedliwiać, więc napiszę po raz kolejny – to było oczywiście o kilka petard za dużo, w ogóle nie powinno ich być, ale nie zapominajmy o proporcjach tego wydarzenia – na homoparadę nie posypał się przecież deszcz ładunków wybuchowych).

 

Rodziny z dziećmi najzwyczajniej w świecie nie przychodzą na Marsz Tradycji i Kultury, bo nie jest to bezpieczne. Nie tylko naraża dzieciaki na to, że zobaczą paskudne znaczki albo usłyszą wulgarne hasła, ale także na to, że jakiś durny łysy kibol w przypływie euforii rzuci petardą nie w tę stronę.

 

Dopóki to się nie zmieni, dopóty w świat będzie szedł przekaz, że taka właśnie jest jedyna alternatywa dla domagających się praw do adopcji homoseksualistów, którzy przecież są tak przyjaźni, dla maluchów chcą tylko dobrze… Tak bynajmniej nie jest, ale sprzeciwianie się temu pod szyldem MW-ONR wizerunkowo wypada po prostu fatalnie.

 

Zresztą, MW i ONR nie pierwszy raz mają problem z swoim wizerunkiem. Kwestia ta jest zazwyczaj podnoszona na przykład przy okazji Marszu Niepodległości. Aby ubiec naszych bystrych czytelników, którzy pewnie za chwilę wyciągną mi, że sama użyczyłam twarzy do firmowania pochodu „faszystów”, muszę wyraźnie podkreślić, że Marsz Niepodległości to zupełnie inna sprawa. Organizujące przemarsz stowarzyszenie nigdy nie było i NIE jest faszystowskie. Oczywiście, „Gazeta Wyborcza” i NIGDY WIĘCEJ zwykle na przełomie października i listopada przejawiają wzmożoną aktywność ukierunkowaną na przekonywanie, że jest inaczej. Samozwańczy antyfaszyści, którym paradoksalnie bliżej do faszystów, niż uczestnikom marszu, mobilizują swoje bojówki do blokowania niepodległościowej manifestacji. Ale ta wściekłość, którą wywołuje Marsz Niepodległości zasadza się na czymś innym – te skrajnie lewicowe środowiska najbardziej kłuje w oczy manifestowanie niepodległości i niezależności Polski, podkreślanie naszej dumy narodowej.

 

Gazeta Wyborcza” tuż przed marszem napisała, że plakat zachęcający do przemarszu 11.11.11, na którym pojawiły się młodzi ludzie w historycznych strojach, to ocieplanie wizerunku faszyzujących organizacji. Broniąc tamtej idei, podkreślałam, że to nie jest żadne ocieplanie wizerunku, że my po prostu tacy jesteśmy. Użyczyłam swojej twarzy do promowania Marszu Niepodległości, i gdybym dziś miała ponownie, to zrobić, nie zawahałabym się ani chwili. Na manifestacji zobaczyłam mnóstwo młodych, normalnych ludzi. Całe rodziny z dziećmi! Każdy, kto nie chce się karmić fałszującym rzeczywistość obrazem tamtych wydarzeń, może znaleźć na YouTubie kilkunastominutowy film, który pokazuje CAŁY przemarsz.

 

Oczywiście, jak na każdej manifestacji, tak i na tej, pojawiły się niepożądane osoby. Łysole z celtyckimi krzyżami czy kibole, którzy już kilkanaście dni wcześniej umawiali się na kibicowskich forach, że zrobią zadymę. I nie mam, co do tego wątpliwości, że część uczestników Marszu 11.11.11 tylko po to przyszła na Pl. Konstytucji, żeby „ponapierdalać się z policją” - jak powiedział mi jeden znajomy ze środowiska „narodowców”. Sęk w tym, że MW i organizatorzy manifestacji radykalnie odcięli się od tych wszystkich zadymiarzy, którzy doprowadzili do demolki na Pl. Konstytucji, skąd miał wystartować przemarsz, wyraźnie podkreślając, ze nie ponoszą za ich zachowania odpowiedzialności. Ale już od tego, co dzieje się na Marszu Tradycji i Kultury MW się nie odcina, bo to przecież od początku do końca jest manifestacja pod jej patronatem!

 

Smutną konkluzją tego tekstu jest fakt, że na każdej, nawet najbardziej potrzebnej manifestacji, zawsze znajdzie się jakiś debil, dzięki któremu cała reszta zostanie obdarzona mianem na przykład faszysty. Zawsze pojawi się jakiś łysol w neonazistowskiej koszulce „Blood&Honour” albo kibol, który przyjdzie „wyrównywać porachunki z policją” - bo też taki motyw przybycia na Marsz Tradycji zdradził mi jeden z uczestników.

 

Oczywiście, muszę też wyraźnie podkreślić, że nie piszę tego wszystkiego tylko po to, żeby ostro „rąbnąć” w MW-ONR, dając tym samym wyraz jakiejś mojej wolty umysłowej, bo przecież mnie samą jeszcze kilka miesięcy temu można było nazwać faszystką, co sama kwitowałam stwierdzeniem, że bycie obdarzonym tym mianem obok na przykład Żołnierzy Wyklętych to dla mnie zaszczyt. Piszę to dlatego, że boli mnie to, co dzieję się w środowisku, do którego – z racji poglądów – jest mi w jakiś sposób blisko, a jestem przekonana, że tylko krytyka kogoś z tej strony, może być przyczynkiem do konstruktywnej dyskusji. Wszyscy dobrze wiemy, że nikt ze strony MW czy ONR nie będzie wchodził w polemikę np. z Sewerynem Blumsztajnem czy Sławomirem Sierakowskim, bo ich oczywiste argumenty dyktowane są uprzedzeniami. Ale piszę to z perspektywy osoby, która przecież uczestniczy, zarówno w Marszu Niepodległości, Marszu Tradycji, jak i innych, prawicowych czy narodowych inicjatywach.

 

Piszę to, bo moim marzeniem jest, by na kontrę do Parady Równości przyszło mnóstwo rodzin z dziećmi, ale wiem, że dopóki sytuacja będzie wyglądała tak, jak dziś, to marzenie to nigdy się nie spełni... . Czy MW wyciągnie wnioski z tamtego roku? Czy w przyszłą sobotę, 2 czerwca dopilnuje, żeby żaden debil nie obrzucił homoseksualistów petardami, przez co kilkadziesiąt innych osób będzie musiało stać w pełnym słońcu zatrzymanych przez policję? Obawiam się, że nie, że sytuacja się powtórzy, albo będzie jeszcze gorzej... . Co w związku z tym? Dzień po Paradzie Równości, w niedzielę ulicami Warszawy przejdzie potężny Marsz dla Życia i Rodziny. Nie mam co do tego wątpliwości, że jego uczestników będzie kilkanaście razy więcej, niż uczestników Marszu Tradycji i Kultury. I być może, dopóki nie będzie zmian, o które postuluję, takie jest jedyne rozwiązanie – pójść na ten drugi marsz, całkiem odpuszczając sobie pierwszy, na którym mają miejsce sytuacje niezgodne z moim systemem wartości i poglądami. Czy może jednak przełknąć tę gorycz, i w imię wyższych racji, blokować Paradę Równości? W końcu, jak pisze na końcu „Zgreda” Rafał A. Ziemkiewicz, wybór jest konieczny, „orać trzeba”. Decyzja należy do Ciebie, drogi Czytelniku.

 

Marta Brzezińska