Między złą wolą, niską kulturą obycia z kinem i niezrozumieniem, o czym jest ten film, rozkładają się opinie na temat najnowszego filmu Andrzeja Krauzego. Można się oczywiście wciąż zastanawiać, czy „głównym scenarzystą” filmu był Jarosław Kaczyński czy ktoś inny, można wybrzydzać na grę aktorską, na „nielogiczności”, na „brak jasności co do porządku narracji”, ale po pierwsze trzeba ten film zobaczyć, a po drugie – jednak zadać sobie nieco trudu i pomyśleć: o czym jest ten film? i jaki to jest film? czy to aby na pewno film fabularny?

Sam fakt, że bohaterką „Smoleńska” uczyniono „liberalną” dziennikarkę – karierowiczkę, która szuka prawdy tak, by jej nie znaleźć, że jedną z głównych postaci jest tam cyniczna kanalia – szef stacji TVM (sic!), znakomicie zagrany przez Redbada Klynstrę… Czy to wszystko, ta dobrze pokazana w filmie atmosfera tamtych dni i miesięcy 2010 r., dni strasznych, dni pokazujących, w jakim społeczeństwie żyjemy, pokazujących tamtych ludzi(?), objawiających cynizm i zezwierzęcenie bez przykładu w przeszłości, wreszcie zmasowane łgarstwo na temat „winy pilotów”, „generała Błasika w kokpicie”, „pijaństwa na pokładzie samolotu” – czyż wszystko to nie wskazuje dowodnie, że tak naprawdę „Smoleńsk” to film o kłamstwie, kłamstwie oblepiającym Polaków, a sączonym niemal wszystkimi kanałami i kanalikami?

Wiele zrozumiemy, gdy na film Krauzego popatrzymy tak właśnie.

Ale to tylko jedna strona medalu. Druga – zrośnięta jest z nią jak awers i rewers na monecie. Ta druga strona to dokumentarność „Smoleńska”. To właśnie miałem na myśli pisząc wyżej o kwestiach gatunkowych. Bo film o smoleńskiej tragedii stara się ustalić fakty, prześledzić mechanizmy. Stąd sceny z „okazań” przedmiotów osobistych ofiar, stąd sekwencja o lutowaniu trumien ze zwłokami, sekwencja jakoś straszliwie przejmująca, bo pokazująca rzecz od strony „technologicznej”. Podobnie przecież, tylko w „mikroskali”, postępuje się z… konserwami rybnymi czy mięsnymi… Jeżeli zatem zamiarem autora było prześledzenie wydarzeń krok po kroku, znaczy to, że Antoni Krauze chciał zbliżyć się swym filmem do zapisu niemal dokumentarnego, fragmenty „fabularne” zaś (jeśli w ogóle o takowych mówić tam można!) miały pełnić jedynie rolę spoiwa. Fakt, że – jak napisałem – jest ich niewiele, wydaje się tę diagnozę potwierdzać.

Wymądrzę się trochę, ale ja rozpocząłbym film od wydarzeń, które tak naprawdę w rzeczywistości stały się początkiem dramatu: od wizyty dyplomaty gruzińskiego u prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Potem byłaby wizyta prezydentów w Gruzji, mocne słowa prezydenta RP, następnie przestroga „Putin ci tego nigdy nie zapomni”. I potem – ciach! – dalej tak, jak w filmie: lądowanie Jaka 40, dziwny samolot sowiecki z komendą „zrzut wykonałem, odchodzę”…

Ale to tylko moje odczucia, każdy ma prawo do swoich.

I na koniec – fragment budzący najwięcej kontrowersji: końcowa „scena wizyjna”, kiedy ofiary Katynia spotykają się z ofiarami Smoleńska… Naprawdę trzeba niewiele rozumieć z polskiej historii ostatniego stulecia, żeby sens owej sceny kwestionować, zastanawiać się, czy to „smaczne”… Smaczne?! To jest niezbędne, to jest sekwencja niemal święta. Bo dramat naszej historii ostatnich lat prawie 100 do tego się właśnie sprowadza: że wciąż dodajemy do bilansu bolszewickiego zbrodniczego totalizmu nowe ofiary, nowych miłośników i rycerzy wolności i prawdy. I to przecież wciąż ta sama ziemia – Katyń, Smoleńsk, Ostaszków, Starobielsk… Niemal te same miejsca… Ten, kto wymyślił owo „spotkanie duchów”, nie mógł zbliżyć się do prawdy o Polsce, Polakach i ich historycznym losie bardziej.

Oglądałem „Smoleńsk” w sali kinowej wypełnionej do ostatniego miejsca – to kolejne zaprzeczenie kłamstwu o „pustych salach” na projekcjach. Warto też dodać, że na widowni nie siedzieli sami kombatanci, staruszkowie i w ogóle „mohery”. Bo sprawa recepcji „Smoleńska” to następne kłamstwo, tłoczone w głowy Polaków przez oświecone sfery polityczno-medialne. Kłamstwo pokazujące, że konieczne jest wyjaśnienie wszystkiego – nie tylko o Smoleńsku, ale o Wołyniu, obławie augustowskiej, o „operacji polskiej” NKWD z lat 1937 – 38 (130 tys. Ofiar)… O sowieckich obozach pracy na Śląsku po roku 1945… O KL Warschau…

Czy to się kiedyś stanie? Bardzo wątpliwe. Ale bez zasypania choćby części tych rowów kłamstwa mówienie o pojednaniu z Rosją nie ma sensu.

Wojciech Piotr Kwiatek/sdp.pl