„Rzecz dotyczy emerytowanego oficera wywiadu Tomasza Turowskiego. Turowski wytoczył proces Cezaremu Gmyzowi, którego publikacje na swój temat uznał za zniesławiające. Uważam, że gdy chodzi o poważne, sprawdzalne zarzuty, odwołanie się do bezstronnego trybunału jest krokiem jak najbardziej właściwym. Ponieważ dwukrotnie miałem okazję być świadkiem pozytywnych poczynań p. Tomasza Turowskiego (nie wiedziałem wówczas, że jest oficerem wywiadu), na jego prośbę napisałem o tym oświadczenie do wykorzystania w sądzie. Przedmiotem ataku na mnie stało się zawarte w nim stwierdzenie, że poznałem Tomasza Turowskiego, gdy był ministrem pełnomocnym Ambasady RP w Moskwie (1996–2001). Zarzucono mi kłamstwo, twierdząc, że nasza znajomość sięga lat 80.” - napisał ks. Boniecki.

A potem przyznał, że atak miał podstawy. „Istotnie, na Tomasza Turowskiego natknąłem się kilkakrotnie wcześniej, np. w Paryżu, w ośrodku księży pallotynów na rue Surcouf. Był wtedy klerykiem jezuickim, jednym z licznych uczestników organizowanych tam spotkań. Trudno jednak uznać to za zawarcie znajomości. Te sporadyczne spotkania nie miały żadnej kontynuacji. Ot, wiedziałem, kim jest, i tyle. Opisywane przez uczestnika wspomnianej audycji telewizyjnej Piotra Jeglińskiego zażyłe stosunki, łączące nas jakoby w Rzymie – to wynik jakiegoś figla, który pamięć spłatała Piotrowi Jeglińskiemu. Twierdzi on, że był świadkiem odwiedzin pracującego wówczas w Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich Turowskiego w redakcji „L’Osservatore Romano”. Cóż, przez redakcję przewijały się setki osób i być może kiedyś był tam także Tomasz Turowski, czego nie pamiętam. Nigdy nie byłem (ani nie jestem) z nim na ty. Nie słyszałem też, by pracował kiedykolwiek w Kongregacji Kościołów Wschodnich” - podkreśla ks. Boniecki. I dodaje, że „naprawdę poznał go, gdy jako minister pełnomocny Ambasady RP towarzyszył krakowskiej delegacji udającej się do Tobolska”.

TPT/Facebook.com