Wydaje mi się, że stawianie związków partnerskich jako problemu legislacyjnego jest obsesją gonienia cywilizacji. Tak, jakbyśmy zostawali w tyle za cywilizacją europejską. Niektórzy nawet wprost posługują się taką retoryką, podkreślając, że zostajemy w tyle w stosunku do krajów Europy zachodniej, które już zalegalizowały związki partnerskie. Ich zdaniem, musimy nadrobić zaległości, zreperować nasz nadszarpnięty wizerunek.

 

Niestety, w przypadku niektórych polskich parlamentarzystów problem ten rozgrywa się bez większego namysłu nad fundamentami moralnymi. Dyskusja, jaka wybuchła po odrzuceniu przez Sejm wszystkich trzech projektów pokazuje, że wielu posłów, którzy – z jednej strony przyznają się do swojej przynależności do Kościoła, albo do tej pory nie mieli żadnych problemów z dysonansem, wartościami moralnymi, dziś wyraża nie tylko zakłopotanie, ale także rozżalenie, rozgoryczenie odrzuceniem projektów ustaw o związkach partnerskich. W moim przekonaniu, świadczy to o jakimś powolnym rozstawaniu się z tym, co jest fundamentem, korzeniem wiary chrześcijańskiej, które zatacza coraz szersze kręgi.

 

Wynika to albo z braku moralnego namysłu nad jakimś problemem, albo z niechęci, aby w ten sposób rozważać pewne sprawy. Jesteśmy za albo przeciw nauczaniu niejakiego Jezusa z Nazaretu i Jego Kościoła. Mamy do czynienia z powracającym ukradkiem pogaństwem. Z punktu widzenia chrześcijańskiej wiary związki partnerskie są zalegalizowaniem grzechu ciężkiego. Ponadto, propozycja związku partnerskiego to próba zalegalizowania takiej formy życia, w której dwie osoby łączą się sobą bez brania za siebie wzajemnie odpowiedzialności. Tak właśnie rozumiem różnicę pomiędzy związkiem partnerskim a małżeństwem. Nawet w cywilnej formie zalegalizowania małżeństwa zakłada się branie przez małżonków odpowiedzialności za siebie nawzajem, co jest, przynajmniej w założeniu, rozciągnięte na większość życia, daje poczucie stabilności. Związki partnerskie stanowią zaś pewną formę antropologicznego upośledzenia, kiedy człowiek chce sobie przyznać maksimum praw przy minimum odpowiedzialności. Druga osoba jest tu z założenia potraktowana instrumentalnie, jako ktoś, kto ma służyć moim tymczasowym celom. W momencie kiedy te cele się zmienią, mogę zastosować zasadę „zużyć – wyrzucić”. Jeśli z góry patrzę na człowieka, jak na kogoś, kogo potencjalnie zawsze mogę zmienić, to nie traktuję go jako osobę, ale jako przedmiot - dlatego mówiłem o antropologicznym upośledzeniu.

 

Ponadto, związki partnerskie, które legalizuje się w Europie, są pewną ilustracją tego, co już w 1982 roku, rok po zamachu na jego życie, Jan Paweł II nazwał przyznawaniem praw obywatelskich temu, co do tej pory było uznawane za moralne zło. To, co jeszcze do niedawna kolektywne, wspólne sumienie ludzi, z różnych punktów widzenia uznawało za ewidentne zło, dziś uznawane jest za dobro. Co więcej, dobro, które należy w majestacie prawa przyznać ludziom, którzy nie mają ochoty na żaden wysiłek, żadną ofiarę, wyrzeczenie się w stosunku do drugiej osoby. A miłość wymaga poświęcenia, ofiary. Jest także pewną formą walki z egoizmem. Tutaj mamy do czynienia z powolnym wprowadzaniem gradacji zgody na egoizm. I to taki egoizm społeczny. Nikt w tym względzie nie bierze pod uwagę dobra przyszłości społeczeństwa, narodu, a także dobra ewentualnych dzieci, które w takich związkach nie zostaną przyjęte na świat albo przyjmie się na jakiś czas, jako pewien eksperyment.

 

Kolejnym wymiarem tego upośledzenia antropologicznego jest to, że do tej pory miłość społeczna przekładała się na myślenie o przyszłości społeczeństwa, do którego należę i pokolenia, które wychowuję. W zgodzie na związki partnerskie nikt nie bierze pod uwagę tego dobra ludzi, którzy się zestarzeją, będą mieli za sobą zerwane relacje, samotności tych, których nikt nie zapewnił, ani nikt nie namówił na miłość dojrzałą, szlachetną, dozgonną, a także dobra przyszłego pokolenia, które w sposób dziedziczny będzie upośledzone, koślawe; które zamiast miłości dozgonnej będzie proponowało różne formy manipulowania sobą wzajemnie dla dostarczania sobie przyjemności. Takiego moralnego namysłu brakuje mi w wypowiedziach wielu ludzi, którzy odnoszą się z szacunkiem do osoby Jana Pawła II, utożsamiają się z Kościołem katolickim. Brak konsekwencji – tak, jakbym akceptował wieżę kościelną z frontonem, a odrzucał to, co się znajduje w środku.


Not. Marta Brzezińska