Rozumiem tych, którym przeszkadzają bożonarodzeniowe symbole pojawiające się w hipermarketach i reklamach już na początku listopada. Dla mnie to też o wiele za wcześnie. Pewnie wystarczyłoby z tymi choinkami, mikołajami i gwiazdkami wystartować z początkiem Adwentu, żeby uszanować czas listopadowej zadumy nad sensem życia i śmierci. A tak, półtoramiesięczne epatowanie Bożym Narodzeniem może tylko rodzić przesyt i zmęczenie Świętami, zanim jeszcze one nadejdą. Jesteśmy okradani z Adwentu, a w jakiś sposób również z wyjątkowości i jedyności Świąt. Tymczasem człowiek potrzebuje tych kilku przedświątecznych tygodni wyciszenia, oczekiwania i tęsknoty, aby tym intensywniej przeżywać radość, gdy ona się spełni.

Próbuję jednak zrozumieć tych, którzy ze świątecznym asortymentem startują najwcześniej, jak tylko się da. Zaraz po uprzątnięciu nagrobnych zniczy. Dla biznesu, handlu i reklamy Boże Narodzenie oznacza przecież czas żniw. Żadne inne święta nie nakręcają sprzedaży tak jak te. Kto wcześniej wystartuje ze swoją ofertą, ten więcej sprzeda. Potem produkty opatrzone bożonarodzeniowymi symbolami już nie zejdą z półek, nawet na wyprzedaży.

Prócz tego, nawet w dość nachalnym używaniu świątecznych symboli można dostrzec coś pozytywnego. Nie brak przecież krajów, w których jakiekolwiek bożonarodzeniowe odniesienia są wypierane z życia publicznego w imię rzekomej tolerancji wobec niechrześcijańskich mniejszości. Doszło do tego, że w samych Włoszech w obronie prawa do ubierania choinki w jednej z tamtejszych szkół stanęli… muzułmanie, którym ten chrześcijański symbol wcale nie przeszkadza. Podobnie było w jednej z brytyjskich szkół, gdzie w ubiegłym roku zamiast o trzech mędrcach idących oddać pokłon nowonarodzonemu Jezusowi śpiewano o idących na powitanie młodego renifera trzech… świnkach. I tym razem tamtejsi muzułmanie woleli już tradycyjne jasełka. Dopóki więc u nas biznes staje się mimowolnym sojusznikiem Kościoła w utrwalaniu miejsca Bożego Narodzenia w polskiej tradycji, to trzeba się z tego cieszyć.

Zamiast krytykować innych za przedwczesne świąteczne dekoracje, spójrzmy na własne, katolickie podwórka. Czemu nie martwi nas rozprzestrzeniający się ostatnio w wielu instytucjach kościelnych zwyczaj urządzania „opłatków” i „wigilii” na długo przed Świętami? Czy nie można tego robić w przeznaczonym na ten cel okresie Bożego Narodzenia? Takie przedświąteczne „opłatki” nie tylko bardziej od sklepowych wystaw wytrącają nas z Adwentowego oczekiwania, ale jeszcze pozbawiają wyjątkowości ten opłatek, który ma być przeżywany w najbliższej rodzinie. Żadna instytucja, choćby i katolicka, nie powinna się prześcigać w „opłatkach”. Ten w najbliższej rodzinie, gdzie są ojciec, matka i dzieci, powinien być pierwszy i niepowtarzalny, a nie któryś z kolei, kiedy już mamy przesyt barszczu z uszkami i makowca. Zachowanie tego porządku jest wyrazem troski o prymat rodziny, której żadna korporacja i organizacja nie może zastąpić. W odróżnieniu od hipermarketów my w Kościele nie musimy się spieszyć. Dlatego nasze redakcyjne „opłatki” zawsze są już w okresie Bożego Narodzenia, właśnie z szacunku dla rodziny i dla Adwentu.

[...]

Ks. Henryk Zieliński

*Felieton ukazał się w Tygodniku "Idziemy" 10 grudnia 2014 r.