Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Jak możemy interpretować stosunek Kościoła Katolickiego do uchodźców? Ojciec Święty oraz część polskich biskupów przekonują, że należy pomagać tym ludziom, rozważyć utworzenie korytarzy humanitarnych lub przyjęcie ich do naszego kraju. Jak po chrześcijańsku pomóc ludziom, którzy faktycznie tej pomocy potrzebują, ludziom, którzy są ofiarami wojny w Syrii?

Ks. dr Jan Sikorski: Nie tylko w sprawie uchodźców, ale w ogóle w życiu obowiązuje nas przykazanie miłości bliźniego. Warto zwrócić uwagę na jego treść: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Postawa miłości zaczyna się od kochania siebie. Aby móc kochać bliźnich, należy najpierw zatroszczyć się o siebie samego: o swoją kondycję, sprawność, o swoje życie. Wtedy możemy tę miłość przekazywać innym. I tu już jawi się pewne rozwiązanie problemu uchodźców. Oczywiście, wiara bez czynów jest martwa, za naszą wiarą muszą więc pójść dobre czyny. Jednak potrzeba tu pewnej roztropności. Pomagajmy więc roztropnie, tak, aby nie zaszkodzić sobie. Pan Jezus mówi do nas: Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich (J 15, 12-13). Nikomu nie zabrania się bohaterstwa. Są to jednak sytuacje ekstremalne w naszym życiu. W przypadku uchodźców, którzy mogliby ewentualnie przybyć do naszego kraju, trzeba wyciągnąć do nich rękę, być gotowym do pomocy, którą mielibyśmy świadczyć wobec nich. Ale pamiętajmy zawsze o obowiązku miłości siebie oraz zasadzie roztropności. Gdyby- tak jak widzimy wokół- zbyt mocno nam to zagrażało, wówczas to działanie mogłoby być nieroztropne, zadziałać przeciwko nam samym, a następnie uniemożliwiłoby nam również świadczenie miłości wobec innych. Problem uchodźców jest więc bardzo skomplikowany, a nasza postawa chrześcijańska nie może być postawą nieroztropną. Swoją dobroć musimy przepuścić przez filtr roztropności. Tyle od strony teoretycznej. Dodałbym jeszcze, że to, o czym mówię, odnosi się zresztą do każdej sytuacji w naszym życiu, nie tylko do kryzysu migracyjnego, w którego obliczu stoi dziś Europa.

Część osób podkreśla, że chodzi o to, abyśmy przyjęli na przykład sieroty z Aleppo czy matki z dziećmi, jednak przecież nie możemy „wybrać” sobie, kogo chcemy przyjąć, mielibyśmy przyjąć ludzi, którzy zostaliby do nas przysłani. I tu wielu z nas obawia się zamachów, przestępstw, tego, że za tymi ludźmi potem przyjdą na przykład ich rodziny oraz że ludzie, których przyjmiemy, będą chcieli przemocą narzucać nam swoją wiarę. Z jednej strony jesteśmy bombardowani informacjami o zamachach, które zdarzają się w coraz krótszych odstępstwach czasu, o tym, że islam zalewa Europę, o tym, w jaki sposób zachowują się tzw. radykalni muzułmanie, z drugiej- obrazami ludzi tonących na Morzu Śródziemnym, martwych czy przestraszonych dzieci pod gruzami budynków w bombardowanym Aleppo. Jak rządzący mogliby mądrze rozwiązać ten problem?

Władze państwowe muszą chronić społeczeństwo przed tym, co może być złe. Mają wypracować na forum krajowym czy międzynarodowym pewne zasady, według których możemy świadczyć tę miłość bliźniego, jednocześnie nie zagrażając sobie samym. Dlatego też nasze władze starają się wyjść z tej sytuacji. Przeznaczają pewne środki finansowe na pomoc dla ofiar wojny w Syrii i pomagają uchodźcom w pobliżu ich miejsca zamieszkania. Oczywiście, nieraz potrzeby są bardzo naglące. Ojciec Święty przypominał wielokrotnie, aby nie pomijać troski o tych ludzi, ale nigdy nie zabraniał nam być roztropnymi. Tę dobroć trzeba czynić roztropnie. Kiedy rodzice są dobrzy i kochani, a jednocześnie nieroztropni wobec dzieci, to mogą źle je wychować. Należy więc „filtrować” te gesty dobroci: czy są roztropne, czy nieraz „szalone”.

Przy okazji dyskusji na temat uchodźców, politycy licytują się, kto jest prawdziwym chrześcijaninem, a kto nie, podważa się wiarę tych, którzy są przeciwni przyjmowaniu imigrantów. Jednocześnie ludzie,  którzy w sprawie uchodźców odwołują się do chrześcijaństwa, w innych kwestiach nie do końca słuchają jednak papieża Franciszka czy hierarchów Kościoła Katolickiego w Polsce

Nie można „terroryzować” kogoś zasadami chrześcijańskimi, narzucając mu coś, czego nie jest w stanie zrobić. Do rzeczy niemożliwych nie wolno nikogo nakłaniać. Z drugiej strony jest oczywiście coś takiego, co nazywamy wielkodusznością i niekiedy musimy uszczknąć coś ze swojego, aby pomóc drugiemu człowiekowi. Ciągle jednak wracajmy do zasady postawionej na początku: dobroć musi być czyniona mądrze. Każda praktyczna miłość również wymaga roztropności. Tych zasad trzeba bardzo się trzymać i w oparciu o te zasady rozwiązywać problemy, również te codzienne. Nie możemy wzbudzać pewnych skrajnych, wręcz szalonych postaw ani też nikogo do nich zobowiązywać. To musi wypływać z własnej, osobistej postawy. Nikogo nie możemy do tego zmuszać ani „terroryzować” słowami: „Musisz to zrobić, bo jesteś chrześcijaninem”. Decyzje zależą od naszych postaw, zarówno indywidualne, jak i społeczne.

Bardzo dziękuję za rozmowę.