Ta historia zaczyna się, jak tysiące innych. Pewnego dnia młoda mama trójki (w tym jednego jeszcze w brzuszku) dzieci zauważa, że średnia córka dziwnie powłóczy nogą. Zgłasza się do lekarza i po serii badań dowiaduje się, że jej ukochana, dwuletnia Thaïs cierpi na leukodystrofię metachromatyczną. A to oznacza, że umrze w ciągu roku, dwóch, tracąc stopniowo wszystkie zdolności: chodzenia, siedzenia, widzenia, słuch, węch, a także świadomość. Co więcej młodzi rodzice dowiadują się, że ich druga córka, jeszcze w łonie matki, także prawdopodobnie będzie cierpieć na tę samą chorobę (oczywiście pojawia się propozycja aborcji, która zostaje odrzucona). Później okazuje się, że tak jest.

 

Informacja wywołuje szok, ale i wolę walki. Mama i tata obiecują swoim dzieciom, że nie mogąc dodać im dni życia, dodadzą życia ich dniom, że sprawią, że będą one miały „życie, z którego będą dumne”, życie, w którym nie zabraknie im miłości. I tak się dzieje, choć w książce wciąż powraca pytania, jak sobie radzić, dlaczego tak się stało, wciąż powracają łzy goryczy, rozstania, to jednocześnie jest to jeden z największych hymnów o miłości rodzicielskiej, jaki kiedykolwiek czytałem. Hymn, który nie pozostawia obojętnym, wyrywa szloch z piersi.

 

Na końcu zaś książki znajduje się wyznanie, które przewraca książkę do góry nogami, niszczy wszystkie wnioski o heroizmie, bohaterstwie, podziwie i stawia rzecz z powrotem na właściwym poziomie. Pewnej nocy, krótko przed śmiercią, matka siada obok całkowicie już sparaliżowanej, niewidzącej, niesłyszącej i odkrywa największą tajemnicę.

 

... pośród głębi pewnej zimowej nocy, wpatrując się w oczy mojej córki, trzymając ją za rękę czuję, że nasze umysły i dusze jednoczą się ze sobą w komunii. I wreszcie pojmuję.

 

To jak oślepiający blask. Bez jednego gestu czy słowa, Thaïs wyjawia mi tajemnicę. Najpiękniejszą, najpilniej strzeżoną: Miłość. Przez duże M.

 

Dawno temu, podczas konsultacji w szpitalnym gabinecie, obiecałam mojej córeczce, że – tak jak to najlepiej pojmuję – obdarzę ją uczuciem, które wprawia w ruch cały świat. Oddawałam się temu zadaniu przez ostatnie dwa i pół roku. I przez cały ten czas, zbyt zajęta ogromem swojego dzieła, byłam ślepa. Nie rozumiałam, że to ona była moim nauczycielem miłości. Przez te wszystkie miesiące, które przy niej spędziłam, nie rozumiałam, że – jeśli by się nad tym zastanowić- niewiele wiem o miłości. Prawdziwej miłości.

 

Skąd ona to wie? Jak to możliwe? Thaïs jest pozbawiona dosłownie wszystkiego. Nie może się ruszać, mówić, słyszeć, śpiewać, śmiać się, widzieć. A nawet płakać. Ale umie kochać. Robi to ze wszystkich swoich sił. Mimo niepełnosprawności, bólu, cierpienia.

 

(…) Niemal dwa lata temu, kiedy dowiedziałam się, jak ciężkie uszkodzenia spowoduje choroba, zadałam sobie pytanie: Co jej zostanie? Miłość. Zostanie jej miłość. Tą, którą otrzyma, i tą, którą w zamian ofiaruje. (…)

 

Tej nocy miałam odwagę powiedzieć: życie Thaïs jest skarbem. Koncentratem miłości, którą Thaïs rozsiewa hojnie wokół siebie”.

 

Te słowa wypowiada matka dwójki bardzo chorych dzieci, dzieci, które umierają. Ale ona wie, co mówi. Wie, że to jest prawda. I w najgłębszy możliwy sposób wyraża prawdę filozofii, którą w innej formie przekazał kiedyś prof. Robert Spaemann. „W rzeczywistości ludzie ci więcej dają, niż biorą” - podkreślał niemiecki filozof w niesamowitej książce „Osoby. O różnicy między czymś a kimś”. Książka „Ślady małych stóp na piasku” jest życiowym egzystencjalnym potwierdzeniem tej prawdy. I skłania do pytania, ile tracimy jako ludzkość, odrzucając chorych i cierpiących...

 

Tomasz P. Terlikowski

 

Anne-Dauphine Julliand, Ślady małych stóp na piasku, tłum. S. Filipowicz, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2012, ss. 225.