Tekst Michała Kuzia z „Nowej Konferederacji” może być rozumiany na różnych poziomach. Jeśli jego autor chce mówić o strategii, to można oczywiście dyskutować, czy powinniśmy w debacie publicznej odwoływać się wprost do religijności, ale jeśli mamy mówić o fundamentach, to trzeba powiedzieć zupełnie wprost: nie ma konserwatyzmu bez religijności. I to żywej religijności, opartej na relacji z Bogiem, a nie na odtwarzaniu rytuałów czy nawet ich docenianiu.

 

1.

 

Zacznijmy jednak od postawy pierwszej, pragmatycznego podejścia do debaty publicznej. W tej kwestii, ja również bardzo długo podzielałem opinię Kuzia, i też byłem przekonany, że współczesny dyskutant musi, przynajmniej w debacie publicznej, odrzucić argumenty religijne i skoncentrować się na argumentacji świeckiej, laickiej. I to nie dlatego, że tak definiuje liberalną debatę John Rawls, ale głównie z powodu skuteczności argumentacyjnej. Od jakiegoś czasu jednak nabieram przekonania, że jest to założenie nieprawdziwe.

Bez odwołania do istnienia trwałych i niezmiennych zasad moralnych, prawa naturalnego, którego gwarancją jest istnienie Stwórcy, debata nad zachowanie zasad moralnych w istocie przestaje mieć znaczenie. Możemy, co najwyżej dyskutować czy zmiany mają zmierzać w tym czy w innym kierunku, czy ich podstawą ma być konsensus społeczny (a wtedy kara śmierci będzie zalegalizowana) czy wola władzy pieniądza i politycznych struktur (a wtedy legalne, wcześniej czy później, staną się legalne nie tylko „małżeństwa” homoseksualne, ale też postępowa i nowoczesna poliamoria (bo poszerza rynek usług psychoanalitycznych czy wprost psychiatrycznych). Różnica między konserwatystami a postępowcami w przypadku debaty pozbawionej odniesienia do Stwórcy staje się w istocie sporem o tym, czy w jakimś kierunku iść wolniej czy szybciej, czy podsterowywać opinię publiczbną w jakimś kierunku, przyspieszając jej marsz, czy też dostosowywać – jak chciałby Donald Tusk – tempo do możliwości społeczeństwa, a podsterowywanie pozostawić mediom i kreatorom opinii publicznej.

Argument z istnienia prawa naturalnego, z istnienia Stwórcy, jest zaś – i to trzeba powiedzieć zupełnie wprost – argumentem religijnym. Nie, nie jest potrzebna do jego przyjęcia wiara chrześcijańska czy żydowska, wystarczy analiza intelektualna, ale nie zmienia to faktu, że dla współczesnego człowieka odwołanie się do Stwórcy to już dowód fundamentalizmu religijnej, który trzeba odrzucić, a dla teoretyków liberalizmu dowód na to, że chce się ewangelizować społeczeństwo. Kłopot polega tylko na tym, że bez tego założenia, w istocie nie ma poważnego konserwatyzmu, a są co najwyżej anty-postępowcy, którym nie podoba się tempo zmian, ale nie kwestionują oni ich konieczności.

 

2.

 

Dowodem na to, że nie istnieje konserwatyzm bez odwołania do Boga (i to nie tylko jako do pewnego postulata) jest również historia partii konserwatywnych czy ludowych w Europie. Te z nich, które zrezygnowały z odwołania do religii, stopniowo traciły swój konserwatyzm. Brytyjska Partia Konserwatywna konserwatywna jest już tylko z nazwy. To jej politycy wprowadzają „małżeństwa homoseksualne” i wymuszają na chrześcijanach rezygnację z prowadzenia agencji adopcyjnych. Oni także zastanawiają się nad wprowadzeniem do prawodawstwa uregulowań dotyczących zabijania niepełnosprawnych i chorych.

Uznanie, a robi to Kuż, hiszpańskiej Partii Ludowej za przestrzeń świętej wojny, dowodzi jedynie ignorancji. W Hiszpanii nie ma świętej wojny w sprawie aborcji, bowiem prawie dwie trzecie polityków Partii Ludowej jest zwolennikami zabijania nienarodzonych, a Rajoy zdecydował się przedstawić nowe prawodawstwo (które niczego by nie ograniczyło, bowiem gdy w Hiszpanii obowiązywało analogiczne prawo, to zabijano w nim ponad sto tysięcy dzieci, także w siódmy czy ósmym miesiącu ciąży), tylko dlatego, że wymusza to na nim mniejszość katolicka... Od samego początku było jednak wiadomo, że nic się w tej sprawie nie zmieni, także dlatego, że ostatecznie do nie socjaliści, a właśnie konserwatyści z Partii Ludowej zalegalizowali w tym kraju zarówno zabijanie nienarodzonych, jak i – w krajach związkowych – rozmaite formy konkubinatów jednopłciowych.

Przykład tego jak wygląda konserwatyzm bez odwołania do Boga i Kościoła, bez autentycznej religijności można mnożyć. CDU i CSU z konserwatyzmem czy chadeckością mają mniej więcej tyle wspólnego, ile demokracja ludowa z demokracją czy krzesło z krzesłem elektrycznym. Niewątpliwie są to siły skuteczne, ale raczej w przeprowadzania rewolucji obyczajowej, niż w budowaniu społeczeństwa, które byłoby choć nieco lepsze lub chronieniem ludzi przed szaleństwem postępu.

 

3.

 

Już tylko te, niezmiernie pobieżne, uwagi uświadamiają, że opinia, iż konserwatyzm powinien zerwać z relijnością jest fałszem. A dowodem na to są fakty, z którymi niezmiernie trudno jest polemizować. Tam, gdzie niknie żywa religijność, tam niknie także konserwatyzm, który zastąpiony zostaje jakąś formą pseudoprawicowości. Nie ma też, co ukrywać, że zgoda na wyeliminowanie religii i religijności z przestrzeni publicznej, to także zubożenie debaty, a także wykastrowanie człowieczeństwa z niezmiernie istotnego elementu. Człowiek bez religii jest uboższy, a sfera publiczna bez świadomie przeżywanej religijności, które nie boimy się manifestować, staje się wyjałowiona z najcenniejszych wartości. I dlatego trzeba powiedzieć zupełnie otwarcie, jeśli konserwatysta chce być konserwatystą, to musi chodzić na mszę świętą (albo przynajmniej na nabożeństwo). A jego wiara nie może wyrastać z straussowskiego przekonania, że Bóg jest potrzebny do sprawowania władzy, ale z żywej relacji z żywym Bogiem.

Tomasz P. Terlikowski