Jaka jest różnica pomiędzy samoistnym poronieniem a aborcją?

– Podstawowa różnica jest taka, że samoistne poronienie to zjawisko, które dzieje się bez udziału kobiety, bez jej woli, bez przyzwolenia z jej strony – po prostu wydarza się samo. Mamy tu do czynienia z procesem fizjologicznym, który ma miejsce w organizmie z jakiegoś konkretnego powodu, który można bardzo często na drodze medycznej wyjaśnić. Można też powiedzieć, że to jest pewien stan chorobowy na przykład narządu rodnego czy macicy, czy zaburzenie okresu jajeczkowania. Faktycznie różnie można to określić, natomiast aborcja jest świadomym wyborem pozbawienia życia dziecka, czyli drugiego człowieka.

 

W jaki sposób opisane przez Panią doświadczenia wpływają na stan kobiety?

– Jeżeli coś złego, nawet bardzo przykrego stanie się bez mojego udziału, niezależnie ode mnie, to wcześniej czy później w naturalny sposób mam szansę się z tym pogodzić. Oczywiście zanim się pogodzę, przeżywam żałobę, przeżywam smutek, jest mi tak zwyczajnie, tak po ludzku żal, że moje dziecko się nie rozwinęło dalej, że się nie urodziło. Równocześnie jednak nie mam sobie nic do zarzucenia. Moje sumienie jest czyste. Pozostaje kwestia przyjęcia dopustu Bożego, woli Bożej, czy też losu. Chodzi o przyjęcie cierpienia w takiej postaci, jaka nas spotkała. Mówimy tu o konieczności pogodzenia się z sytuacją, której bardzo nie chcemy, i która jest trudna dla nas. Takie rzeczy dzieją się w życiu i to jest normalne. Na coś liczymy, planujemy sobie, a to się potem nie dzieje, nie spełnia. Takich okoliczności jest wiele – ktoś odejdzie, nie przyjedzie, zawiedzie i wtedy mamy do czynienia z normalnym zjawiskiem cierpienia, które towarzyszy nieodłącznie życiu ludzkiemu, od poczęcia.

 

Natomiast aborcja to jest mój własny udział w przerwaniu życia, to jest, krótko mówiąc, zabicie. Zabicie życia we mnie. To owocuje określonymi konsekwencjami. W kobiecie pozostaje lęk przed śmiercią, który jest lękiem przed śmiercią tego dziecka, które było w niej. Nic nie ginie w przyrodzie, tylko zmienia postać. Abortowane dziecko na krótko przed śmiercią bardzo się bało. Ten lęk zostaje potem w matce. Kiedy pracuję z kobietami i pomagam im wyjść z zespołu poaborcyjnego, to zawsze dotykamy tego lęku. On postaciuje się w taki sposób, że one nieustannie boją się, żeby się coś złego nie stało ich najbliższym, a szczególnie dzieciom. Gdy pytam te kobiety, co takiego mogłoby się stać tym osobom, odpowiadają: „No nie wiem, ale coś złego”.

 

Jest to jedno ze źródeł nadopiekuńczej postawy wobec dzieci, które są w domu, albo które potem pojawią się już po aborcji. Pojawia się też lęk hipochondryczny, zabarwiony obawami o własne zdrowie. Jeśli coś im dolega, nawet niewielkiego, ból czy infekcja, zaraz pojawia się podejrzenie, że to coś bardzo groźnego – choćby nowotwór. Te kobiety przesadnie boją się o zdrowie i noszą w sobie lęk przed śmiercią – silny i głęboko ukryty. Drugim symptomem jest występujące właściwie zawsze poczucie winy. Kiedy życie napisze potem taki scenariusz – a mam tu na myśli konkretny przypadek – że kobieta zostaje opuszczona przez drugiego męża, który wyjeżdża daleko za ocean, a to zbiega się z odseparowaniem od córki przez zięcia, brakiem kontaktu z wnuczką, to wtedy pojawia się potworne poczucie winy i pytanie:

„Dlaczego nie zostawiłam przy życiu chociaż jednego z tych abortowanych dzieci. Teraz byłby ktoś, kto mógłby mieszkać ze mną w tym dużym stumetrowym mieszkaniu”.

 

Czy mogłaby Pani powiedzieć, jakie są objawy zespołu poaborcyjnego?

– Objawami zespołu poaborcyjnego są, jak to już wspomniałam, przede wszystkim lęk – i to lęk przed śmiercią, a także lęk, żeby się coś złego nie stało mnie i bliskim. Jest to zwykle lęk niezwiązany z jakąś konkretną sytuacją, w której kobieta się znajduje. Oprócz lęku występują także agresja, depresja, poczucie winy i obniżenie poczucia własnej wartości. Przypomina to pewnego rodzaju stygmatyzację, że „ja jestem gorsza, ja jestem zła”. Bardzo często kobiety, nie do końca świadomie, udowadniają sobie i innym, że są dobrymi matkami, dobrymi żonami. Zakładają różnego rodzaju organizacje, udzielają się w fundacjach, w najrozmaitszych ruchach, są bardzo aktywne na łonie szerszej rodziny, wszystkim pomagają, zaniedbując równocześnie siebie i tych, którzy są najbliżej. Kobieta po aborcji ma, jak to nazywam, „serce wyprowadzone z domu”, ponieważ właśnie w domu odzywa się poczucie winy i obniżone poczucie wartości. Taka kobieta bardzo często czuje się źle, czuje się niegodna swojej rodziny. Dlatego wyprowadza serce na zewnątrz – tam działa, tam robi najróżniejsze rzeczy, żeby zyskać uznanie, opinię, że jest dobra, ofiarna. Nie są to oczywiście złe rzeczy, zarówno działanie, jak i ofiarność, ale wtedy gdy się to robi z serca, a nie z potrzeby dowartościowania siebie i udowodnienia sobie, że ze mną to jeszcze nie jest tak źle.

 

Poza tym takie kobiety jako matki są bardzo raniące dla własnych dzieci przez nadopiekuńczą postawę, która jest z jednej strony hamowaniem aktywności dziecka, a z drugiej nadmierną kontrolą, nadmiernymi wymaganiami. Niedawno rozmawiałam z pewną kobietą. Jej dziecko dostaje w szkole pięć minus, ona ma pretensje, dlaczego nie jest to piątka bez minusa – cały czas chodzi tylko o to, żeby nauczyciele widzieli, jak ona się dobrze dzieckiem zajmuje, jak dba o zeszyty, a to dziecko cierpi z powodu jej nadmiernych wymagań, które łączą się nieraz z brakiem matczynego ciepła. Dzieci czasem określają to dość specyficznie: „Mama to ma takie drewniane ręce”. Te kobiety gdzieś zastygły w swoim bólu, lęku, w znieczuleniu będącym konsekwencją zabiegu. Jest im trudno przytulić, pogłaskać swoje dziecko, trudno przygarnąć. Nawet kiedy to robią, jest w tym jakieś „drewno”, sztywność, zupełnie jakby coś w nich już umarło, jakby brakowało w nich życia. Dotyk matki dla dziecka jest czymś niemal leczniczym. Dziecko do pewnego momentu ma magiczne myślenie na temat dotyku matki. Gdy dziecko się uderzy czy przewróci i matka pocałuje, to dziecko odczuwa, że ból zniknął. Dotyk kobiet z zespołem poaborcyjnym jest zimny.

 

Jakie są konsekwencje aborcji dla rodziny, dla środowiska, w którym żyje kobieta?

– Z powodu aborcji cierpi bez wątpienia rodzina. Nienarodzony brat czy siostra funkcjonuje w świadomości rodziny. Po samej aborcji, kiedy ojciec i mąż nie obronił dziecka, kiedy był obojętny, kiedy powiedział żonie: „Wiesz, to jest twoja sprawa. Chcesz urodzić, to dobrze, nie chcesz urodzić, też dobrze”, albo wręcz nie chciał dziecka i mówił, że „już dosyć mamy dzieci”, czy że „to nie jest odpowiedni czas”, zawsze następuje pęknięcie więzi pomiędzy małżonkami. Kobieta nosi w sobie złość, agresję, ma żal, że nie została uszanowana jako matka, że zostało zlekceważone jej cierpienie, którego doświadczyła podczas zabiegu aborcyjnego, i które trwa przecież także i później. Tę sytuacje może naprawić tylko wzajemne pojednanie – wypowiedzenie wszystkich żalów, smutków, cierpień, wypłakanie tego, co zalega w sumieniach, nawet wykrzyczenie tej złości, jaka może w nich być z powodu rozczarowania wzajemną postawą. Szczęśliwe zakończenia mają jednak miejsce bardzo rzadko. Jeśli do takiego pojednania nie dochodzi, pojawia się coś, co możemy określić mianem przepaści. Cierpi na tym, na pierwszym planie, więź seksualna małżonków. Sytuacja taka powoduje, że u mężczyzny pojawia się poczucie winy, ponieważ zdaje on sobie sprawę z niezadowolenia żony wobec podjętego przez nich rozwiązania. Poczucie winy przeradza się z czasem w odruch ucieczki. Ucieczki mogą być różne: albo będzie to praca, albo jakieś zainteresowania, bardzo często będzie to alkohol. Jeśli zaś nie będzie to ucieczka w takim dosłownym sensie, pojawi się nieobecność jako brak zaangażowania w ojcostwo, w małżeństwo. Współczesny kryzys ojcostwa bierze się z aborcji. Nasze polskie rodziny do chwili wprowadzenia ustawy ograniczającej aborcję stosowały bardzo często „zabieg” jako metodę regulacji poczęć.

 

Ojciec, który ponosi odpowiedzialność za aborcję, nie ma odwagi zaistnieć w swojej rodzinie, ponieważ przygniata go poczucie winy. On nie ma odwagi postawić twardo żadnej kwestii, nie ma odwagi wymagać od dzieci, nie ma odwagi przeciwstawić się żonie. On wchodzi w niszę, którą dobrze opisują stwierdzenia: „Zrób jak uważasz, zrób jak chcesz”. Potem wszystkie sprawy pozostają na głowie kobiety – ona decyduje o wszystkim. Charakterystyczny jest przykład, kiedy dziecko pyta ojca, czy może iść na podwórko, a on odpowiada: „Zapytaj mamę”. Ojciec boi się, ponieważ nie chce, by kobieta wypomniała mu aborcję. Mając niezałatwiony emocjonalnie problem zabitego dziecka, boi się usłyszeć: „Teraz to jesteś taki mądry i ważny, a przedtem to co było? Jak się zachowałeś w tamtej sytuacji? Skoro pozbawiłeś życia tamte dzieci, to czemu wtrącasz się do tych?”. W efekcie wycofuje się z typowej męskiej aktywności w rodzinie. Konsekwencje zaistnienia w rodzinie jako ojca budzą w mężczyznach emocjonalny popłoch, dlatego oddają władzę żonie, wolą się nie wtrącać do wychowania dzieci i powiedzieć, że „to matka wie lepiej”. Byle tylko tajemnica ich słabości nie została odkryta w sytuacji codziennego konfliktu, który może sprowokować żonę do wykrzyczenia swoich ran – wobec dzieci, wobec rodziny.

 

Postawa wycofanego ojca nie służy oczywiście nikomu – ani ojcu, ani dzieciom, ale także nie służy żonie. To, że ma ona władzę i decyduje o wielu rzeczach, nie jest dla niej źródłem szczęścia. Ona chciałaby mieć oparcie w mężu, chciałaby czuć się jego kobietą, jego żoną, tak do końca, a tak jest dla niego trochę matką, trochę zarządcą, ponieważ decyduje, ponieważ rządzi. Równocześnie cierpią nadopiekuńczo traktowane dzieci. Nadopiekuńczość idzie w taką bardzo lękową postawę, która służy nadmiernemu związaniu dziecka z matką i ograniczaniu jego osobistej drogi życiowej. Niedawno pracowałam z chłopcem, który chciał w przeszłości iść do szkoły rolniczej, ale matka powiedziała, że absolutnie się nie zgadza i zaordynowała swoją wizję jego życia. Wymusiła, żeby poszedł do liceum i to bardzo dobrego, załatwiła mu korepetycje. On skończył, choć z wielkim trudem, to liceum, ale teraz nie może się odnaleźć, nie może znaleźć pracy, do tego nie dostał się na studia. Skończyło się to dla niego nerwicą. Podczas naszych spotkań zobaczyłam, jak wiele jego pragnień czy młodzieńczych marzeń i pomysłów nawet nie zaistniało, ponieważ matka wiedziała z góry, co jest dla dziecka dobre, ponieważ jest ono wizytówką jej macierzyństwa. Ona w ten sposób leczy swoje zranione macierzyństwo, pokazując teraz wszystkim, jak się dobrze zajmuje swoim potomstwem.

 

Jakie warunki muszą zaistnieć, żeby kobieta była w stanie pojednać się z sytuacją zespołu poaborcyjnego?

– To jest ważne pytanie. Myślę, że przyszedł czas, żeby społecznie, ale z miłością, bez potępiania, bez oceniania i bez mocnego światopoglądowego akcentu, mówić o zespole poaborcyjnym jako o normalnym ludzkim cierpieniu. Trzeba także mówić o tym, że z tego cierpienia jest wyjście. Trzeba też mówić o tym, że syndrom dotyczy wszystkich kobiet, które w historii swojego życia mają doświadczenie aborcji. Światopogląd nie ma tu znaczenia. Człowiek jest człowiekiem – ma trzydzieści dwa zęby i określoną grupę krwi, a także pewne stałe parametry swojego funkcjonowania. Tak samo jest z zespołem poaborcyjnym.

 

Najważniejszą sprawą jest uwierzyć, że z tego kotła, z tej tajemnicy rodzinnej, na której ciąży czapa śmierci, śmierci wyłaniającej się z sypialni małżeńskiej, kładącej się cieniem na pokoje dziecięce, można wyjść. Oczywiście najtrudniejsza emocjonalnie jest zawsze sytuacja pierwszego dziecka, jakie się rodzi po wcześniejszej aborcji. Uzdrowieniu emocjonalnemu konkretnych osób, ale i społeczeństwa musi jednak towarzyszyć spokojna rozmowa na ten temat. Tylko w sytuacji pokoju może zrodzić się w człowieku przyzwolenie na pomoc. Podstawą drogi do uzdrowienia jest przyjrzenie się wszystkim relacjom, jakie były związane z danym zabiegiem przerywania ciąży. Trzeba także mówić, jak najszerzej, że ciąża to jest relacja. My ciągle mamy takie myślenie, że ciąża to są jakieś komórki, to jest jakiś płód, jakaś zygota, embrion. To także prawda, taki jest początek życia człowieka, ale ciąża jest przede wszystkim relacją. To jest relacja pomiędzy matką a dzieckiem, między matką a ojcem dziecka, miedzy matką a jej rodzicami, którzy mogą się ucieszyć i zaakceptować dziecko lub mogą sami zaproponować zabieg. Znam takie przypadki, kiedy matka sama zaprowadziła córkę na umówiony wcześniej zabieg. Trzeba się także przyjrzeć relacji pomiędzy kobietą a lekarzem czy innym personelem medycznym, który dokonywał zabiegu, relacji pomiędzy kobietą a jakąś jej przyjaciółką czy kuzynką, która może namówiła na aborcję. Szczególnie ważne są relacje najbliższe – między dzieckiem a rodzicami, którzy mogli mieć negatywny wpływ na rozwój wydarzeń – one bolą najbardziej. Dlatego też syndrom tak boli, ponieważ cierpienie, które się z nim wiąże, to cierpienie pozrywanych relacji.

 

Aborcja jest zerwaniem najważniejszych i podstawowych więzi. Właśnie to w psychice tak boli.

 

Jakie są drogi wyjścia?

– Trzeba przyglądać się uczuciom towarzyszącym tym relacjom, o których już wspomnieliśmy. Musimy zobaczyć, co zostało w kobiecie po dokonanej aborcji. Okaże się wtedy, że do tych osób jest dużo żalu, złości, pretensji, nieraz wstydu. Pierwszym etapem uzdrowienia jest czyszczenie relacji, uwalnianie wszystkich najważniejszych relacji związanych ze śmiercią dziecka od złości, gniewu, pretensji. Kobieta potrzebuje odreagować to wszystko, co nieraz latami było w jej życiu schowane. Gdy to się już dokona, następuje proces przebaczenia tym ludziom, którzy byli związani z przebytą aborcją. Na końcu musi nastąpić przebaczenie samej sobie. To jest trudna praca, ale jeśli jest podjęta, przynosi w efekcie wiele ulgi. Kobieta musi sobie powiedzieć, że w pewnym okresie swojego życia nie widziała innego wyjścia z sytuacji, nie widziała innego rozwiązania, jak tylko aborcja. To jednak nie koniec – pozostaje jeszcze pojednanie z zabitym dzieckiem. Poprosić je o przebaczenie, przytulić je, ono tylko na to jeszcze czeka, na powrót do matki. Wtedy dopiero przerwane macierzyństwo na nowo zaczyna żyć, na nowo jest związane. Potem jest już tylko radość.

 

Czy w przypadku poronienia jest podobnie?

– Przy poronieniu kobieta jest wolna. Oczywiście bardzo wiele zależy od jej stanu psychicznego i fizycznego. Matka zawsze może prosić szpital o wydanie ciała i dokonać z rodziną pochówku. To jest najbardziej proste i oczywiste rozwiązanie, to po prostu sytuacja dziecka w rodzinie, które zmarło bardzo wcześnie. Jednak to dziecko powinno wejść do rodziny, jego życie powinno funkcjonować, to dziecko powinno mieć imię, by móc być obecnym na tej samej zasadzie co pozostali członkowie rodziny, także zmarli. Ono po prostu wcześniej odeszło, wcześniej zmarło. Chodzi o to, żeby nie robić z tego tajemnic w rodzinie, ani tabu, ani takiego trudnego problemu, jakiegoś szczególnego nieszczęścia, a tym bardziej straszaka męża wobec żony czy rodziców wobec dzieci. Trzeba pamiętać, że kobieta, która nie pogodziła się z poronieniem, także ma nadopiekuńczy stosunek do swoich pozostałych dzieci – boi się ich utraty, boi się, że może je spotkać jakieś nieszczęście.

 

Musimy dojrzeć do przekonania, że śmierć także jest darem – tak jak darem jest życie, tak samo jest i śmierć. Pracuję z kobietami i czasem wiem, jak trudno jest przyjąć życie. Naprawdę bywa to nieraz decyzją heroiczną, żeby przyjąć życie. Tak samo trudno jest nieraz przyjąć śmierć, ale ostatecznie przecież zarówno życie, jak i śmierć należą do człowieka, zarówno życie, jak i śmierć są istotne...

 

W przypadku naturalnego poronienia chodzi przede wszystkim o to, by pomóc kobiecie pogodzić się z żałobą, przyjąć żałobę. Jest w mądrości ludów pierwotnych – ale też i w naszej kulturze kiedyś było to – przekonanie, że odejściu określonej osoby przypisywano okres żałoby. W tym czasie, na przykład po stracie męża, kobieta miała prawo być żałobnicą, miała prawo do odpowiednich zachowań społecznych, szanowano ten okres żałoby i osobę ją przeżywającą. Mogła odmówić udziału w różnych uroczystościach rodzinnych bez negatywnych konsekwencji. Podobną rzecz trzeba zaproponować kobiecie po poronieniu. Ona ma mieć czas żałoby po swoim dziecku, czas na zaakceptowanie nowej sytuacji, czas na łzy, na emocje, których nie trzeba w pełni kontrolować. Jeśli się przyjmie żałobę, to potem się zmartwychwstaje z nadzieją, że to zmarłe dziecko gdzieś jest – godnie przez nas potraktowane i uszanowane, przyjęte. Jeśli nie przyjmiemy żałoby, jeśli nie przyjmiemy tego dziecka, nie przyjmiemy jego ciała, jeśli nie chcemy na nie patrzeć, to tak, jak byśmy się odcinali od niego, jak byśmy nie przyjęli swojego dziecka w godzinie śmierci. Istotą macierzyństwa jest, żeby przyjąć dziecko w każdej sytuacji. Dobra matka zawsze przygarnie, zawsze przytuli – również i w chorobie, i w śmierci. Chodzi o to, by być w macierzyństwie do końca, tak długo jak się tylko da, i również ukochać te dzieci, które za szybko od nas odeszły. Być matką zawsze. To jest problem naszej cywilizacji – my chcemy być tylko rodzicami uśmiechniętymi, radosnymi, zadowolonymi z naszych pociech. Nie jest to jednak całe życie. Mówimy tu bowiem o drugiej stronie medalu, która wzbogaca macierzyństwo, czyni je tak pojemnym, że ogarnia ono zarówno te dzieci, które są, ale i te, które zostały zabrane.

 

Mówimy teraz o tajemnicy życia – matka zawsze spotyka się z tajemnicą życia. Już poczęcie wprowadza w tajemnicę życia, a jak w każdej tajemnicy – mogą się dziać rzeczy nieopisane, niezbadane, bardzo różne. Potrzeba nam pokory wobec życia. Nie mamy do końca władzy nad życiem. Wobec tajemnicy dobrze jest pochylić się z pokorą i być otwartym, że mogą nas czekać w kontakcie z tą tajemnicą bardzo różne zdarzenia, a nasze dzieci mogą pójść bardzo różnymi drogami, mogą stanąć wobec różnych zdarzeń – jednym z nich może być śmierć.

 

Bunt wobec poronienia jest brakiem pokory wobec życia. Oczywiście to trzeba wszystko odpłakać i można być nawet jak Niobe, która skamieniała z bólu, ale przychodzi taki moment, by się z tym przykrym doświadczeniem pogodzić. Tak naprawdę nie ma innego wyjścia.

 

Co by Pani powiedziała ludziom, którzy uważają, że dziecko w stanie prenatalnym jest tylko zlepkiem komórek?

– Przy takim pytaniu aż mi brak słów. Wiem, że dziecko nie jest zespołem komórek; wiem, że jest człowiekiem. Dziecko jest człowiekiem od poczęcia, tylko przechodzi różne fazy rozwoju i potem różne fazy rozwoju przechodzimy aż do dorosłości. Oczywiście one są rozmaite i dotyczą różnych systemów i układów fizjologicznych, ale to jest ciągle ten sam rozwój. Życie zaczyna się od poczęcia i jest procesem. Gdyby nie było tych dziewięciu miesięcy w łonie matki, to nie mógłby się narodzić człowiek gotowy do życia. On musiał się kształtować, on musiał się rozwijać, tworzyć w łonie matki. Jeśli uświadomimy sobie, jak doskonałym do życia środowiskiem jest łono matki, to się nie będziemy dziwić, że przez dziewięć miesięcy rozwija się tam gotowy do życia w świecie człowiek. Jest też tak, że kobiety, które zajdą w ciążę, zwykle to czują i wiedzą o tym, ponieważ organizm wysyła im sygnał. Takie objawy są indywidualne i zależą od kobiety, ale wspólne jest, że coś jest z nimi inaczej niż do tej pory, i że to czują. Dzieje się tak, ponieważ pojawienie się życia wiąże się z ogromną energią. W ciągu kilku miesięcy z materiału genetycznego rodziców kształtuje się człowiek zdolny do autonomicznego funkcjonowania. Życie ludzkie jest niepowtarzalne, nie da się go wyprodukować – nikomu się to jeszcze nie udało, mimo technologii i jej osiągnięć. Ta sekunda poczęcia, kiedy się łączą komórki, jest wielką tajemnicą i mówię to z całym szacunkiem dla wiedzy naukowej, jaką posiadamy, sama ją bowiem bardzo cenię. Moment, kiedy wydajemy ostatnie tchnienie, także jest tajemnicą i to pomimo tego, że tyle wiemy o życiu.

 

Dziękujemy za rozmowę.

 

Rozmawiali Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz

 

Anna Stelmaszczyk - psychoterapeutka ze Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich w Łodzi, zajmuje się psychologią dzieci, a także kobiet po dokonanej aborcji.

 

Rozmowa pojawiła się w kwartalniku FRONDA nr.59/2011