Państwo Islamskie – wyzwanie również dla Polski

Witold Jurasz

OŚRODEK ANALIZ STRATEGICZNYCH

  • Interwencja Zachodu zostałaby przez bardzo wielu odebrana jako dowód raczej hipokryzji niż konsekwencji.
  • Interwencja Zachodu w Iraku i Syrii może postawić pod znakiem zapytania porozumienie nuklearne z Iranem
  • Sam Zachód  skądinąd nie wydaje się skłonny do realizacji takiego scenariusza. Na szczęście. Oznaczałby on bowiem zapewne ugrzęźnięcie w Iraku i Syrii na długie lata.
  • Państwo Islamskie jest dziś, w odróżnieniu od Al-Kaidy, tworem raczej religijnym niż politycznym. Pomiędzy obydwoma organizacjami więcej jest różnic niż punktów stycznych.
  • Wydaje się, ze dużo lepszym rozwiązaniem od ew. interwencji jest powierzenie trudu zwalczania IS plemionom sunnickim, które zrażone rządami szyitów w Iraku poparły Państwo Islamskie, ale które żyją dziś w realiach terroru gorszego niż ten znany z okresu rządów Saddama Husseina.
  • Polski nie stać na désintéressement ws. Państwa Islamskiego.

13 listopada w Paryżu doszło do serii zamachów w wyniku których zginęło 130 osób. Niemal natychmiast pojawiły się głosy, iż Zachód winien przeprowadzić operację lądową przeciw Państwu Islamskiemu, a Rosja winna być sojusznikiem w tej walce. Bez wątpienia codzienne akty przemocy, które ocierają się o ludobójstwo wskazywałyby na to, iż Państwo Islamskie (dalej: IS – Islamic State) winno zostać zlikwidowane. Czy powinno się to jednak stać w wyniku skierowania na Bliski Wschód sił NATO?

IS jako produkt chaosu

Interwencja Zachodu zostałaby przez bardzo wielu odebrana jako dowód raczej hipokryzji niż konsekwencji (bo trudno byłoby zaprzeczyć, iż hipokryzją byłaby decyzja o rozpoczęciu wojny po śmierci 130 osób w Paryżu, gdy wcześniej z rak IS zginęło wielokrotnie więcej ludzi w Syrii).  Sam Zachód  skądinąd nie wydaje się skłonny do realizacji takiego scenariusza. Na szczęście. Oznaczałby on bowiem zapewne ugrzęźnięcie w Iraku i Syrii na długie lata. Warto pamiętać, iż podglebiem, na którym wyrósł IS było zniszczenie administracji irackiej po zwycięskiej interwencji USA w Iraku oraz po prześladowania w stosunku do sunnitów ze strony sprzymierzonego z Waszyngtonem szyickiego reżimu ówczesnego premiera Iraku Nuri Al-Malikiego. Klęską zakończyło się też powierzenie utrzymywania bezpieczeństwa siłom irackim, które, po wycofaniu się wojsk amerykańskich z Iraku, okazały się całkowicie niezdolne do podjęcia walki IS. Co więcej ewentualna decyzja o zbrojnej interwencji przeciw IS oznaczałaby podjęcie decyzji o okupacji tym razem nie tylko Iraku, ale też i Syrii.

Kluczowy jest Iran

Interwencja Zachodu w Iraku i Syrii może postawić pod znakiem zapytania porozumienie nuklearne z Iranem, które jest kluczowe dla Stanów Zjednoczonych, gdyż pozwala Waszyngtonowi na zwrot („pivot”) w kierunku Azji Południowo – Wschodniej oraz zajecie się chińskim wyznawaniem. Warto skądinąd pamiętać o tym, gdy mowa jest o decyzji prezydenta Obamy, który w 2013 r., po tym, gdy reżim Baszara Assada użył broni chemicznej, mimo to nie zdecydował się na użycie siły. Atak na Syrię oznaczałby bowiem rozpoczęcie wojny zastępczej (tzw „proxy war”) z Iranem – na to Waszyngton nie mógł sobie pozwolić.

Dla Waszyngtonu ew. wznowienie irańskiego programu zbrojeń nuklearnych, poza chińskim kontekstem, oznacza ponadto dwa dodatkowe zagrożenia. Przede wszystkim zmienia dynamikę kluczowego dziś wyścigu o supremację w regionie, który toczą ze sobą Iran oraz Arabia Saudyjska. Należy zakładać, iż Rijad, widząc ew. powrót Teheranu do zbrojeń nuklearnych, również zechciałby postawić na broń atomową, która w jego rękach wszakże byłaby, z punktu widzenia tak USA, jak i szerzej – Zachodu, wielokrotnie większym zagrożeniem, niż ta sama broń w rękach ajatollahów. Warto bowiem pamiętać, iż Iran – niezależnie od – skądinąd słabnącego zapału religijnego – jest wielka i starą cywilizacją. Korzenie irańskiej polityki zagranicznej w równym stopniu tkwią w Rewolucji Islamskiej, co i historii Persji. Ta ostatnia każe z większym spokojem patrzeć na Iran, którego liderzy zapewne nie zaryzykowaliby istnienia swego kraju w imię wizji zniszczenia Izraela. Niebagatelne znaczenie ma tez fakt, iż Iran w latach 70 – w okresie rządów Szacha Rezy Pahlaviego, był de facto jednym z dwóch – obok Kairu – poważnych partnerów Tel-Awiwu w świecie muzułmańskim. Bomba atomowa w rękach Saudów, którzy są wyznawcami najbardziej skrajnej odmiany islamu – wahabizmu (którego ideologiczny fanatyzm można skądinąd odnaleźć w nauczaniu IS), jest zagrożeniem nieporównywalnie większym. Kolejnym wyzwaniem przed którym stanąłby Waszyngton, gdyby zdecydował się na interwencję zbrojną, byłoby zagrożenie dla bezpieczeństwa Izraela. Obecna sytuacja, w której Iran zrezygnował z ambicji nuklearnych, a Damaszek przestał być zagrożeniem oznacza, iż Tel-Awiw jest bezpieczny jak nigdy dotąd. Co prawda innego zdania jest sam premier Izraela, ale jego postawę tłumaczyć można raczej kwestiami wewnątrzpolitycznymi.

IS a Al-Kaida

Jakkolwiek dzisiaj mówi się częściej o IS w kontekście Syrii, to raczej Irak jest zapleczem islamistów. Sukcesy IS w Iraku, w tym zajęcie Mosulu, czyli drugiego największego miasta w Iraku, były początkiem sukcesów Państwa Islamskiego. Z Iraku wywodzą się też oficerowie służby bezpieczeństwa z epoki Saddama Husseina, którzy de facto dowodzą większością operacji IS. Ich obecność w strukturach IS nie przesądza jednak o charakterze Państwa Islamskiego, które jest dziś, w odróżnieniu od Al-Kady, tworem raczej religijnym niż politycznym.

Al-Kaida jest organizacją polityczną, odwołującą się do haseł dżihadu, zaprowadzającą na kontrolowanych przez siebie terenach prawo szariatu, ale zarazem w pewien przedziwny sposób tkwiącą co prawda jedną nogą w zamierzchłej przeszłości, ale zarazem na wskroś nowoczesną i rozumiejąca współczesny świat. IS dla odmiany to organizacja stricte średniowieczna, która odrzuca niemal całość współczesnej cywilizacji. Lider Al-Kady to człowiek na wskroś wykształcony – liderzy IS wywodzą się dla odmiany z dołów społecznych tudzież z wyszklonych przez wschodnioniemiecką Stasi specjalistów od tortur saddamowskiego „Mukhabaratu” (policji politycznej). Al-Kaidę i IS różni to, iż Al-Kaida – mimo swego terroru – jest jednak na swój sposób racjonalna i przewidywalna. W razie porażek militarnych Al-Kaida byłaby zapewne skłonna do ustępstw.

Dla IS dla odmiany klęska to zaledwie zapowiedz przyszłego – ostatecznego – zwycięstwa. W ideologii IS kluczowym miejscem jest miasto Dabiq k. Aleppo w Syrii. W przekonaniu bojowników IS dojdzie tam do bitwy z „Rzymem” (poganami, innowiercami, krzyżowcami), w wyniku którego muzułmanie dojdą do i opanują Konstantynopol. Wówczas dojść ma wszakże do klęski sił muzułmańskich, które przegrają wielką bitwę z dowodzonym przez „anty-Mesjasza” Rzymem. Niedobitki sił Islamu zostaną w efekcie zepchnięte do Jerozolimy. Gdy bojownicy dżihadu będą na granicy śmierci na ziemię powróci Jezus (uznawany – dodajmy – za proroka w islamie), który poprowadzi muzułmanów do ostatecznego zwycięstwa. Jakkolwiek powyższe brzmi dla zachodniego czytelnika przedziwnie to jest – skróconą oczywiście – historią tego, w co wierzy się w Państwie Islamskim. Dla IS pojawienie się zwiastujących przecież realny koniec Państwa Islamskiego sił amerykańskich czy też zachodnich w Syrii to powód nie do, jak miałoby to miejsce w wypadku Al-Kaidy – ucieczki, ale do radości z racji nadchodzącego zwycięstwa. Zwycięstwo ma jednak zostać poprzedzone klęską, a nawet rzezią bojowników IS – tym samym przegrana nie zniechęci sfanatyzowanych zwolenników IS do złożenia broni.

Jest też jednak jeden dodatkowy powód dla którego IS nie można zwalczać w taki sposób, który był skuteczny w wypadku jej poprzedniczki, a dziś konkurentki. Jeśli bowiem Al-Kaida nigdy nie zdołała przeistoczyć się w twór quasi-państwowy i można ją było zwalczać za pomocą metod walki antyterrorystycznej, to już IS zbudowała struktury państwowe. Tym samym wojna z IS oznacza konieczność prowadzenia regularnej wojny (walk ulicznych, rozbicia sił pancernych, kontrolowania dróg etc).

Wojna domowa jako opcja lepsza od wojny

Wydaje się, ze dużo lepszym rozwiązaniem od ew. interwencji jest powierzenie trudu zwalczania IS plemionom sunnickim, które zrażone rządami szyitów w Iraku poparły Państwo Islamskie, ale które żyją dziś w realiach terroru gorszego niż ten znany z okresu rządów Saddama Husseina. Warto przypomnieć, iż liderzy plemion sunnickich ich już raz wsparli USA w walce z Al-Kaidą (tzw. „Sunni Awakening”). Dzisiaj powtórzenie tego procesu wymagałby od Waszyngtonu rozmów z Teheranem, którego głos w Bagdadzie jest już istotniejszy od tego, który dobiega z Waszyngtonu. Sunnici nie wystąpią bowiem przeciw IS jeśli nie uzyskają gwarancji, iż po pokonaniu Państwa Islamskiego nie będą znów traktowani przez Bagdad jako obywatele drugiej kategorii. Iran już teraz jednak walczy z IS w Iraku – nieraz (w cichej) kooperacji z USA, a więc takie porozumienie wydaje się w pełni realne. Warto skądinąd wspomnieć o epizodzie sprzed ca. półtora roku, gdy siły IS podchodziły pod Bagdad. Do Iraku skierowane zostały wówczas doborowe jednostki Brygad Al-Quds Korpusu Strażników Rewolucji pod dowództwem generała Kassema Soleimaniego. Paradoks polegał na tym, iż Soleimani ledwie kilka lat wcześniej finansował szyickie bojówki, które słynęły ze skutecznej walki w siłami USA – sami zaś Strażnicy Rewolucji to siły wywodzące się ze zrewoltowanych studentów, których „zasługą” w czasie Rewolucji Islamskiej w Iranie było m.in. zajęcie ambasady USA w Teheranie. Tym razem Strażnicy mieli dla odmiany bronić ambasady USA w Bagdadzie.

Warszawa a IS

Dla Rosji zamachy w Paryżu to dar z niebios. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż wielu bojowników IS to dżihadyści z rosyjskiego Kaukazu, którzy – o czym pisaliśmy już w OAS – często w niejasnych okolicznościach opuszczali rosyjskie więzienia. Powyższe nie upoważnia do oskarżania Moskwy o współsprawstwo, ale każe jednak z ostrożnością przypatrywać się jej działaniom. Jedynym bowiem beneficjentem zamachów w Paryżu jest Moskwa. Rosja traktuje IS jako szansę nie tyle na powrót do status qou ante, ale do roli, której nie pełniła nigdy po rozpadzie Związku Sowieckiego. Dla Moskwy marzeniem jest zajecie roli nie tyle partnera Zachodu, co raczej – optymalnie – jednego z głównych graczy w nowym systemie bezpieczeństwa, który nie byłby wszakże oparty już na NATO, ale byłby swoistą wersją koncertu mocarstw. Niestety Moskwa znajduje popleczników takiego sposobu myślenia również na Zachodzie. Dla Polski system, do którego dąży Rosja jest skrajnie niebezpieczny, gdyż oznaczałby, iż nasz kraj znalazłby się niechybnie w rozrzedzonej strefie bezpieczeństwa, na kształt której – jako państwo nie będące mocarstwem – miałby bardzo ograniczony wpływ. Powyższe jest jednak celem długofalowym. Środkiem prowadzącym do niego jest uznanie przez Zachód praw Rosji do dominacji na Ukrainie. Dla Warszawy „oddanie Kijowa” (bez równoczesnego wyraźnego potwierdzenia naszego miejsca na Zachodzie, tj. budowy baz NATO) to sygnał alarmowy. Co prawda nic nam nie zagraża w bezpośredniej przyszłości, ale takie porozumienie oznaczałoby jednak zasadniczy sukces w rosyjskim projekcie „rekonkwisty” obszaru postsowieckiego.

Rosja w swych działaniach w Syrii póki co raczej atakuje głównie siły Wolnej Armii Syryjskiej, a nie IS (skądinąd miejsce, w którym Turcja strąciła rosyjski samolot nie było miejscem, w którym operuje IS), co również wskazuje, ze jej celem na razie – wbrew deklaracjom – nie jest wcale walka z Państwem Islamskim. Skądinąd w pewien paradoksalny sposób to, iż rosyjskie lotnictwo nie bombarduje IS to dobra wiadomość dla Polski – tak długo, jak się to nie dzieje tak długo wiemy, iż Zachód nie porozumiał się z Rosją, czy to ws. Ukrainy, czy to – szerzej – w sprawie architektury bezpieczeństwa. Z punktu widzenia Polski zestrzelenie przez Turcję rosyjskiego bombowca Su-24 i wywołanie tym samym przez Ankarę kryzysu na linii NATO – Rosja jest dobrą wiadomością, gdyż oddala perspektywę współpracy Zachodu z Moskwą.

Głos Polski ws. IS nie będzie miał kluczowego znaczenia, ale byłoby dobrze, aby Warszawa zaproponowała USA wsparcie raczej wywiadowcze (poprzez kontakty z okresu, gdy nasze wojska wspomagały tam siły amerykańskie tudzież z wykorzystaniem osób, które skończyły studia w Polsce), a nie – w razie ew. decyzji o użyciu siły – skierowanie wojsk na Bliski Wschód. Dla poprawy relacji z Paryżem i odciągania go od pomysłu sojuszu z Moskwą warto – wzorem Berlina – wesprzeć Paryż np. w operacji w Mali, ale unikać Bliskiego Wschodu. Rację mają na pewno ci, którzy podnoszą, iż nie zyskaliśmy ze strony Zachodu takiego wsparcia na jakie liczyliśmy, po tym, gdy Rosja rozpętała wojnę u naszych granic. Warto jednak pamiętać, iż co prawda celem jest większa lojalność ze strony sojuszników, ale realnością jest i to, że może ona być mniejsza. O pierwszą ewentualność trzeba walczyć, ale nie zapominać o ryzyku drugiej. Polskę stać na wysłanie kilkudziesięciu żołnierzy do Afryki.