Część (choć dalece nie wszyscy) komentatorów było zaskoczonych, że w programie było tak spokojnie. Ja nikogo nie gryzłem, nie spaliłem Kuby Wojewódzkiego na stosie, a on nie skłonił mnie do pikantnych wyznań (hm, może po prostu niewiele mam do wyznania, a spowiadam się w konfesjonale). On szczególnie nie atakował. Słowem – jak to podsumował komentator naTemat.pl „wojny światów nie było”.

Nie zgadzam się z taką opinią. Wojna światów toczy się bowiem nieustannie, ale przeciwnikiem w niej nie jest Kuba Wojewódzki. Tę wojnę toczymy w innym planie, wewnątrz siebie. A jeśli choć jedna osoba odmówi różaniec, albo zastanowi się nad swoim życiem (albo poszuka chrzestnego) to będzie to wystarczający powód, by pójść do Wojewódzkiego. Samo spotkanie też jest zresztą ważne. Pomaga się uczyć ludzi, uświadamia, że nikt nie jest stracony i wreszcie przypomina, że gdy się stoi to trzeba baczyć, czy się nie upadnie.

Wszystkim dziękuję za modlitwę, a Kubie Wojewódzkiemu życzę dziecka i chęci do jego ochrzczenia. Trzymam też za słowo i czekam, że uda się na pielgrzymkę. Na czterdziestym kilometrze, trzeciego dnia, szydera schodzi z ust, i człowie zostaje sam ze sobą. Wtedy Bóg zaczyna mówić.

Tomasz P. Terlikowski