Przyszła mi do głowy myśl rodem z horroru – otóż zacząłem się zastanawiać, czy działania ministra Arłukowicza nie są częścią kampanii ostatecznego rozwiązania kwestii biedy poprzez usunięcie z tego świata biednych dzieci, które kłują w oczy o wiele bardziej niż grzebiący po śmietnikach emeryci. To jest nawet całkiem logiczne – znikną biedni to problem biedy zniknie razem z nimi.

Ciekawy jestem kiedy wreszcie Donald Tusk i jego wesoła kompania darmozjadów przekroczy granice ludzkiej wytrzymałości i co się wtedy stanie? Obawiam się niestety (znając swoich rodaków), że nie stanie się nic. Większość Polaków wyjedzie z tej mlekiem, miodem i szczawiem płynącej krainy a ci, którzy zostaną będą już tak pogrążeni w marazmie, że o żadnym działaniu nie będzie mowy. Zostaną też, oczywistość oczywista, lemingi piejące z zachwytu nad postępowością władzy, dla których problemy głodnych dzieci są nic nie znaczące w obliczu tak ważkich kwestii jak in vitro dla wszystkich chętnych czy związki partnerskie w czym dzielnie wtórują im kolejni celebryci i moralne autorytety. Zarządcy z PO (bo przecież nie suwerenny rząd) też zdają sobie z tego sprawę i nie przejmując się żadnymi konsekwencjami rozwalają kraj z radosną pieśnią na ustach.

Przypomniał mi się stary dowcip mówiący o tym, że rząd ma plan rozwiązania problemów głodu i bezrobocia: otóż proponuje, by głodni zjedli bezrobotnych. Niestety jak to u nas zwykle bywa każdy plan musi być w trakcie realizacji poddany modyfikacjom, które całkowicie zmieniają pierwotne założenia. Głodni mają jeść szczaw i nauczyć się kultury, a bezrobotnymi głowy zawracać sobie nie trzeba. I tak jeszcze przez półtora roku, byle do wyborów. Przyjdzie czas kampanii to znowu się coś obieca, wygłosi jakieś exposé i będzie się kręcić.

Alexander Degrejt

 

Fot. za morselsandmusings.blogspot.com