Ład demokracji liberalnej zachwiał się pod wpływem wydarzeń ostatnich lat, a fukuyamowska wizja historii została, o ile nie zdruzgotana, to na pewno postawiona pod dużym znakiem zapytania. Powodem tego zachwiania nie była jednak kontrrewolucja konserwatywna. Być może w przyszłości politolodzy określą owy zryw mianem rewolucji narodowej lub ludowej – pisze Jan Fiedorczuk w „Teologii Politycznej Co Tydzień” pt. Stary (nie)porządek.

 Przeczytaj inne teksty w „Teologii Politycznej Co Tydzień” nr 74 pt. Stary (nie)porządek

„Lewica określa jako prawicę tych ludzi, 
którzy zwyczajnie znajdują na prawo od niej.
Reakcjonista nie znajduje się 
na prawo od lewicy, ale naprzeciwko niej” 

Nicolás Gómez Dávila

Medialne spłycenie

Można złośliwie zauważyć, że jeżeli Francis Fukuyama w 1992 roku ogłosił „koniec historii”, to Historia odpłaciła się słynnemu politologowi, ogłaszając w 2016 roku koniec fukuyamowskiej wizji świata. Powiedzieć, że w ostatnich dwóch latach polityka przyśpieszyła, to nic nie powiedzieć. Stwierdzenie powtarzane w ostatnich miesiącach niemal do znudzenia we wszystkich mediach brzmi dzisiaj niczym truizm. Wszak jeszcze przed dwoma najbardziej spektakularnymi ilustracjami tegoż przyśpieszenia – przed zwycięstwem Trumpa oraz Brexitem – mieliśmy do czynienia z objawami sygnalizującymi polityczne przesilenie: referendum w Szkocji, wzmożenie separatystycznych tendencji w Europie, wzrost znaczenia Chin otwarcie podważających amerykańską dominację, kryzys imigracyjny, wzmożenie nastojów eurosceptycznych w państwach zachodniej Europy, a w końcu zwycięstwo i zdominowanie rodzimych scen politycznych przez ugrupowania Viktora Orbana oraz Jarosława Kaczyńskiego.

Pojęcie „konserwatywnej kontrrewolucji”, którym ochrzczono zmianę trendów politycznych, okazało się być efektowną łatką, pod którą podpięto tak różne postaci jak Marine Le Pen, Jarosława Kaczyńskiego, Nigela Farage’a, czy Donalda Trumpa. Ta sama łatka posłużyła do medialnego opisu zmian społecznych: zmiany pokoleniowej, przebudzenia uczuć patriotycznych (określanych prześmiewczo „modą na patriotyzm”), coraz silniej akcentowanej potrzeby suwerenności, czy konieczności zredefiniowania podstaw ustrojowych (czego echa możemy obserwować również i na polskiej scenie politycznej). Warto jednakże zauważyć, że zarówno „konserwatyzm”, jak i „kontrrewolucja” są pojęciami obecnymi w naukach politologicznych, a konkretniej w dziedzinie historii doktryn politycznych. Oba terminy mają określone znaczenie w naukach sytuujących się na pograniczu politologii, historii oraz filozofii, a szafowanie nimi przez dziennikarzy nie pomaga w rozumieniu współczesnych przemian politycznych, a wręcz przeciwnie – zapewnienia o „kontrrewolucyjnym buncie” jedynie zaciemniają szerszy obraz i utrudniają rzetelną analizę.

Poniższy szkic oczywiście nie pretenduje do miana holistycznego ujęcia zjawiska. Wydarzenia o których mówimy są zbyt świeże, aby można było podjąć się ich rzetelnej, całościowej analizy politologicznej. Celem niniejszego tekstu jest raczej refleksja nad terminologią stosowaną ostatnio w masowym obiegu, a także próba analizy samego terminu „kontrrewolucji konserwatywnej” z punktu widzenia historii doktryn politycznych w perspektywie wydarzeń, które doprowadziły do zachwiania się ładu demoliberalnego. Oprócz tego artykuł stanowi również skromną próbą namysłu nad coraz mocniej rysującym się podziałem ideowym współczesnego świata. Podziałem, który – przynajmniej w opinii autora niniejszego tekstu – nie przebiega wzdłuż „diady” ideowej prawica-lewica, ale wytycza zupełnie nowe osie konfliktu.

Cztery rewolucje

Samo pojęcie kontrrewolucji wprowadzone przez markiza de Condorcet, zwolennika i zarazem ofiary Rewolucji Francuskiej, miało oznaczać nurt będący rewolucją, ale wymierzoną w dziedzictwo Rousseau i Robespierre’a – rewolucyjny powrót do dawnego porządku[1] (jak mawiał Maurras – „rewolucja przeciwko rewolucji”). Plinio Corrêa de Oliveira wyróżnił cztery główne rewolucje, które niszczyły fundamenty cywilizacji zachodniej. Były to kolejno: rewolucja protestancka wymierzona w jedność religijną Europu, Rewolucja Francuska z 1789 roku, rewolucja bolszewicka, oraz rewolucja obyczajowa[2]. Należy zatem zadać sobie pytanie, czy dziedzictwo którejkolwiek z tych rewolucji jest dzisiaj kwestionowane przez tzw. „kontrrewolucjonistów”? Nawet pobieżny przegląd stanowisk pokazuje, że politycy pokroju Le Pen, Kaczyńskiego, Putina, Wildersa, czy Trumpa nie stanowią żadnego wspólnego frontu ideowego. Sceptycyzm (aczkolwiek nie sprzeciw) polskich polityków wobec liberalizmu obyczajowego jest choćby nie do pogodzenia z poglądami Le Pen, czy tym bardziej Wildersa. Centralizm czy też polityka socjalna Frontu Narodowego oraz Prawa i Sprawiedliwości idą z kolei w kontrze do poglądów Donalda Trumpa.

Czemu zatem, mimo fundamentalnych różnic światopoglądowych, wszyscy ci politycy są zaliczani do jednego obozu ideowego? Wydaje się, że te sądy są uwarunkowane zdominowaniem medialnego dyskursu stricte liberalnym postrzeganiem polityki. Dla demoliberalnego establishmentu każdy krytyk obecnego status quo jest przeciwnikiem per se. Poglądy takiego osobnika odgrywają rolę drugorzędną. W naszym zsekularyzowanym świecie demokracja liberalna przeistoczyła się w demolatrię – nową świecką religię, religię obywatelską, kult tzw. „suwerenności” ludu. W zdechrystianizowanym świecie demokracja już dawno przestała być jedynie pewną formą ustrojową polegającą na wyłanianiu władzy (i jak każda forma posiadającą swoje wady i zalety), a urosła do wartości najwyższej – niepodlegającej kwestionowaniu. Każdy, kto podważa (nawet w stopniu minimalnym, jak choćby PiS) dogmat demoliberalizmu, automatycznie staje się wrogiem. Następuje schmittiański podział definiujący polityczność: my (obrońcy ładu) i oni (wszyscy, którzy próbują go zakwestionować)...

Czytaj dalej na łamach ,,Teologi Politycznej''