Stany Zjednoczone podjęły decyzję o wydaleniu rosyjskich dyplomatów, oskarżając ich oraz de facto władze w Moskwie o próby ingerencji w amerykańskie wybory. Cała sprawa budzi liczne kontrowersje, szczególnie jeśli chodzi o czas działania, czyli sam koniec kadencji prezydenta Baracka Obamy, jak i skalę oskarżeń wobec rosyjskich wpływów w Ameryce. Warto na chłodno zastanowić się, kto na tym skandalu "szpiegowskim" zyskał najwięcej, a kto stracił - pisze dr Jacek Raubo.

Kontrowersyjna sprawa na zakończenie kadencji

Stany Zjednoczone podjęły stanowczą decyzję o wydaleniu 35 rosyjskich dyplomatów wraz z przebywającymi w Ameryce rodzinami (placówki w Waszyngtonie i San Francisco). W uzasadnieniu decyzji podkreślano ich możliwe działania wywiadowcze, wymierzone m.in. w bardzo kontrowersyjną niedawną kampanię prezydencką. Obecne działania administracji Baracka Obamy oraz podlegających mu jeszcze amerykańskich służb specjalnych wymierzone w Rosję wywołały znaczne emocje nie tylko w samych Stanach Zjednoczonych, stając się - oczywiście - naturalną pożywką dla mediów czy nawet zwolenników teorii spiskowych. Obserwatorzy prześcigają się w informowaniu opinii publicznej o szczegółach całego działania, jednocześnie podkreślając najczęściej jego znaczenie w perspektywie całościowych relacji Stanów Zjednoczonych i Rosji.

Konieczne jest jednak przyjrzenie się tej sprawie pod kątem płaszczyzn interesów. Przede wszystkim nawet dla samych Amerykanów może ona mieć zróżnicowany wymiar, wpisując się w potrzeby Demokratów, Republikanów, służb specjalnych, zwolenników i przeciwników kolejnego restartu w relacjach z Moskwą, itd. To samo dotyczy interesów strony rosyjskiej, która - chociaż bardziej homogeniczna w swej strukturze decyzyjnej - jest w stanie formować narrację wokół całej sprawy w zależności od aktualnych potrzeb, wyróżniając przy tym potrzeby polityki w aspekcie wewnętrznym i zewnętrznym oraz w perspektywie funkcjonowania tamtejszych służb specjalnych. Niezbędne jest wobec tego określenie relacji pomiędzy zyskami i stratami, dzięki czemu możliwe będzie stwierdzenie, kto zyskał najwięcej na kazusie (wzajemnego) wyrzucenia dyplomatów oraz ograniczenia infrastruktury im podporządkowanej (lokacje w Maryland oraz w Nowym Jorku).

Barack Obama i jego administracja

Patrząc na ostatnie działania odchodzącego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy oraz jego administracji można pokusić się o stwierdzenie, że nagłe zaostrzenie dyskursu wobec Rosji było do przewidzenia. Polityka zagraniczna obamowskiej administracji coraz częściej jest bowiem poddawana ostrej krytyce zarówno w samym kraju, jak i poza jego granicami. Zaś sama realna pozycja Stanów Zjednoczonych w różnych, strategicznych regionach świata wydaje się być, delikatnie rzecz ujmując, szeroko i znacząco kwestionowana. Stąd nie może zaskakiwać, że prezydent nie ukrywający nigdy swoich wielkich, światowych ambicji w sferze szerzenia pokoju, stabilizacji, zatrzymania proliferacji broni masowego rażenia itp. przede wszystkim haseł, musiał zadziałać, gdy jeszcze dysponował jakąkolwiek formą wpływania na wydarzenia na świecie.

Jak widać po wyborach szybko znalazł pewnych elementarnych „dywersantów”, przez działania których - tłumacząc się przed wyborcami - nie mógł zrealizować ostatecznie swoich ambitnych planów lub ich skutki nie są do końca takie, jakich oczekiwano. Stąd, gdy już ostatecznie nie musiał przejmować się losem kampanii wyborczej i przede wszystkim zdawał sobie sprawę z porażki swojego obozu politycznego (zarówno Kongres jak i najbardziej bolesna porażka w wyścigu o Biały Dom), mógł śmiało podjąć najbardziej kontrowersyjne decyzje. Co interesujące, odszedł przy tym od pewnej niepisanej zasady amerykańskiej polityki, zgodnie z którą odchodzący prezydent („lame duck”) raczej nie rozpoczyna akcji mogących mieć wpływ na kolejną administrację prezydencką. Dziś natomiast widzimy w ONZ grę przy rezolucji potępiającej Izrael za nielegalne osadnictwo, co przed wyborami ewidentnie nie miałoby miejsca. Ostatnim i najbardziej słyszalnym na świecie akordem administracji Obamy są właśnie działania wymierzone wizerunkowo w Rosję.

Należy przy tym podkreślić, że izraelskiego premiera oraz jego współpracowników nie od dziś oskarżano w gronie Demokratów o torpedowanie słynnego porozumienia Stanów Zjednoczonych z Iranem (Format 5+1), mającego być sztandarowym elementem przejścia Obamy do historii, analogicznie jak w przypadku poprawy relacji z Kubą. Również działania Rosji i - przede wszystkim - samego prezydenta Putina w Syrii, na Krymie, na Ukrainie, w rejonie państw nadbałtyckich itp. niejako wywróciły misternie tkany plan, w myśl którego, w uproszczeniu, USA dążyły do przerzucenia większości sił i środków do Azji. Plan ten był swoistym idée fixe odchodzącej administracji. W dodatku Stany Zjednoczone jednocześnie były upokarzane przez Rosjan i Irańczyków w obliczu nieudolnie prowadzonej wojny z tzw. Państwem Islamskim (Da`ish), nie wspominając nawet o wsparciu pozycji reżimu Baszszara al-Asada w Damaszku przez oba państwa.

Dlatego tak stanowcze działanie Obamy niemal w ostatnich dniach jego drugiej kadencji można śmiało przypisać pewnej personalnej animozji, nawet jeśli nie samego prezydenta, to zapewne jego najbliższego otoczenia doradców, kreatorów wizji polityki zagranicznej, potrzebujących prostego wyjaśnienia, dlaczego znaczna część polityki zagranicznej państwa jest oceniana jako nieskuteczna. Nie da się również wykluczyć chęci utrudnienia działań swojemu następcy, zwłaszcza w przypadku, gdyby strona rosyjska podjęła całą grę, stosując zasadę wzajemności w zakresie wyrzucania dyplomatów, a być może nawet podwyższając jej stawkę. Tu jednak dało się zauważyć, że strona rosyjska nie chciała wpisać się w scenariusz tego rodzaju, zdając sobie sprawę z wielkich ograniczeń czasowych, jakie miała administracja B. Obamy (inauguracja nowej prezydentury odbędzie się 20 stycznia 2017 r.)

Partia Demokratyczna i jej waszyngtońskie elity

Wbrew pozorom, oprócz pewnych personalnych wątków całej sprawy - vide postawa samego Baracka Obamy - pojawia się wymiar czysto polityczny, a dokładniej krajowy. Dotyczy on przede wszystkim potrzeby reagowania kryzysowego wobec przegranej w ostatnich wyborach (Kongres, Biały Dom) Partii Demokratycznej oraz jej umownego, waszyngtońskiego establishmentu, szczególnie tego skoncentrowanego wokół Hillary Clinton, a także jego przedstawicieli, którzy najwięcej niejako zainwestowali we wspomnianą kandydatkę - mowa o aktywności politycznej, autorytecie oraz finansach. Tak czytelne podkreślanie przez oficjalne czynniki w Waszyngtonie wątku szpiegostwa, działań w sferze cyberbezpieczeństwa państwa itd. ze strony Rosji, daje bowiem możliwość budowania odpowiedniej narracji wobec swoich zwolenników, dotyczącej, w głównej mierze, samej oceny przyczyn porażki.

W końcu, nawet jeśli ostatecznie nie udowodniono otwarcie fałszerstw wyborczych, to przecież pozostaje rola swoistej tzw. „piątej kolumny” w zakresie tworzenia fałszywych informacji (tzw. fake news), ataków hakerskich na Partię Demokratyczną oraz sztab kandydatki, budowania kolejnych skandali w oparciu o wykradzione dane. Dzięki temu słabnie potrzeba wytłumaczenia własnych słabości kampanijnych swoim wyborcom, a nawet ustalenia, dlaczego to właśnie Hillary Clinton miała się zmierzyć z Donaldem Trumpem w decydującym starciu pomiędzy Demokratami a Republikanami. Co więcej, zawsze można odwołać się do wspomnianego mitu decydującej zewnętrznej ingerencji oraz przewagi dwóch milionów głosów w głosach bezpośrednich, które oczywiście nie dały zwycięstwa w przypadku podziału głosów elektorskich.

Dlatego właśnie cała sprawa z aferą szpiegowską, wydaleniem dyplomatów w samej końcówce sprawowania władzy przez Baracka Obamę, w strategii Partii Demokratycznej może mieć szersze znaczenie. Wykorzystywane nawet nie tyle ad hoc, do wyjaśnienia przyczyn porażki, ale również długofalowo, w obliczu kolejnych wyborów do Kongresu, czy nawet kolejnej kampanii prezydenckiej. W końcu w Stanach Zjednoczonych kolejne kampanie zaczynają się w dniu wyborów. Pojawia się przy tym pytanie, czy tego rodzaju narzędzie uda się zastosować za dwa czy też cztery lata. Odpowiedź na nie jest wielce problematyczna. Nie da się jednak ukryć, że niewątpliwe warto mieć możliwość takiego odwołania. Nie można również zapomnieć, że przy odpowiednim sformatowaniu całego problemu, będzie on mógł stanowić interesujący element rozgrywek w Izbie Reprezentantów oraz - przede wszystkim - w kluczowym dla polityki zagranicznej państwa Senacie. Tam, na bazie kwestii zaostrzenia stanowiska wobec Rosji, Demokraci mogą szukać blokady dla działań nowej administracji Donalda Trumpa, dążąc do zbliżenia z republikańskimi kongresmenami w stylu Johna McCaina. Dlatego, wydawałoby się jednorazowe i nagłe wzmożenie działań wobec Rosji, ma potencjał polityczny wykraczający daleko poza okres przełomu roku 2016 i 2017.

Donald Trump – prezydent elekt

Jak zostało już zaznaczone powyżej, bardzo często pojawiają się obecnie głosy, że za działaniem odchodzącego Baracka Obamy i podlegających mu służb, stoi chęć postawienia nowego prezydenta przed faktami dokonanymi w dziedzinie relacji z Rosją. Ma to realnie ograniczać możliwość działania samego Donalda Trumpa, szczególnie w zakresie możliwości zapowiadanej zmiany wektora polityki względem prezydenta Władimira Putina. Wytykano to kandydatowi reprezentującemu Republikanów jeszcze w trakcie samej kampanii wyborczej zarówno w samych Stanach Zjednoczonych, jak i wśród europejskich sojuszników USA. Jednak po głębszym zastanowieniu należy zauważyć, iż sam Donald Trump może wbrew pozorom wręcz zyskać na całym obecnym kryzysie. Przede wszystkim, będąc dawniej biznesmenem i podkreślając współcześnie znaczenie formy negocjacji biznesowych, w tym także dla kreacji również polityki zagranicznej, nowy prezydent zyskał ewidentnie szersze pole manewru. Jeśli będzie bowiem dążył do uzyskania czegoś, na modłę kolejnego „restartu” w relacjach amerykańsko-rosyjskich lub nawet lekkiego ocieplenia, to ewidentnie ma obecnie co zaoferować Rosjanom. Nawet jeśli chodzi tylko i wyłącznie o sferę dyplomatycznych gestów.

CZYTAJ DALEJ NA CYBERDEFENCE24.PL