Constanze i Tibor Bohgowie to na pozór zwykłe, niczym nie wyróżniające się niemieckie małżeństwo. Wiodą spokojne i dostatnie życie, odnoszą sukcesy zawodowe. Właśnie wrócili do Berlina po dłuższym pobycie w Stanach Zjednoczonych, gdzie Constanze pracowała nad intratnymi projektami. Szukają jakiegoś lokum w niemieckiej stolicy, bo czują, że to właśnie tutaj zapuszczą korzenie na dłużej. Są małżeństwem z kilkuletnim stażem, zapewne oboje w wieku, oscylującym wokół magicznej „30”. I są bardzo podobni do wielu innych małżeństw, które już trochę ze sobą „pobyły”, „coś” osiągnęły, a do pełni szczęścia brakuje im małego, różowiutkiego dzidziusia.

Constanze i Tibor są bardzo religijnym małżeństwem. Należą do wspólnoty, regularnie praktykują i gorąco modlą się do swego Pana. To do Niego kierują dziękczynienie, kiedy wkrótce okazuje się, że spodziewają się dziecka. Pierwsze dni ciąży są dla nich niezwykle radosnym czasem. O nowym życiu informują członków swojej rodziny i przyjaciół, powoli zaczynają przymierzać się do roli rodziców. Jest jednak coś, co budzi niepokój Constanze.

Kobieta na jednej z wizyt u ginekologa otrzymuje skierowanie na badania prenatalne. Niby nic złego z dzieckiem się nie dzieje, to tylko rutynowa kontrola dla pewności. W momencie otrzymania wyników badań rozpoczyna się jednak prawdziwy dramat małżeństwa. Okazuje się bowiem, że dziecko cierpi na przepuklinę mózgową potyliczną i jeśli w ogóle dożyje do porodu, to może umrzeć w jego trakcie lub chwilę po nim. Schorzenie jest wyjątkowo rzadkie, więc lekarze nie są w stanie określić tego, jak może wyglądać przyszłość chłopca, jeśli jednak uda mu się przeżyć przez jakiś czas…

Małżonkowie stają więc przed straszliwym dylematem. Jak nie trudno to przewidzieć, pierwszym rozwiązaniem, jakie proponują im lekarze, jest aborcja. W Niemczech takie dzieci, jaki ich synek, praktycznie się nie rodzą (stąd właśnie niewiedza lekarzy na temat tego, co może wydarzyć się z dzieckiem państwa Bohg), aborcja w takich sytuacjach jest legalna i właściwie większość par decyduje się na takie „rozwiązanie”.

Ale dla Constanze i Tibora to nie jest takie proste. W kobiecie instynktownie włącza się wola obrony swojego maleńkiego dziecka przed lekarzami. Agresywnie reaguje na propozycje „terminacji” ciąży czy mówienie o chłopcu w czasie przeszłym, choć tak naprawdę sama jeszcze nie wie, co zrobi. Chce, aby jej decyzja była całkowicie wolna od wszelkich ideologii czy przymusów, dlatego do momentu jej podjęcia całkowicie zrywa kontakt prawie ze wszystkimi przyjaciółmi i rodziną. Zamyka się wraz z mężem w domu, gdzie rozpaczając nad losem swojego synka, próbuje znaleźć rozwiązanie ich dramatycznej sytuacji.

Choć większość dni upływa im na żalu i płaczu, to z czasem zaczynają oswajać się z myślą, że ich dziecko jest chore. Nadają chłopcu, który do tej pory nazywany był „Truskaweczką” (od apetytu mamy na te właśnie owoce w pierwszych dniach ciąży), imię Julius Felix. Ból sprawia im widok szczęśliwych mam z wielkimi brzuchami, dlatego unikają sklepów z wyprawkami dla maluchów. Oczywiście, stawiają pytania, których trudno uniknąć w takich chwilach, a na które nie ma łatwych odpowiedzi (o ile w ogóle są) – pytają Boga, dlaczego to musiało spotkać akurat ich, dlaczego ich dziecko musi umrzeć…

Jednocześnie w trakcie tych czterech i pół tygodnia dojrzewa w nich decyzja, by pozwolić Juliusowi żyć, przynajmniej w brzuchu mamy, bo to jedyne chwile, kiedy rodzina Bohgów może być we trójkę. Powoli Constanze i Tibor znów cieszą się z ruchów i wierzgnięć synka, mówią do niego z czułością i głaszczą brzuszek, co przecież po usłyszeniu lekarskiej diagnozy nie było łatwe. Małżonkowie nie snują żadnych dalekosiężnych planów, nie kupują ubranek i łóżeczka, nie zastanawiają się, kim w przyszłości będzie ich synek. Są wyłącznie tu i teraz. Biorą urlop, wyjeżdżają za miasto, by nacieszyć się czasem, kiedy są we trójkę.

Czytając „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa”, miałam w głowie rozmowę z Marią Pikułą, której dziecko również zmarło wkrótce po porodzie. U dziecka mojej rozmówczyni także zdiagnozowano niezwykle rzadkie i groźne schorzenie, a jedną z pierwszych „propozycji” lekarzy była aborcja. Maria nie zgodziła się, bo – tak samo jak Constanze – wiedziała, że jej dziecko może być bezpieczne i szczęśliwe tylko dopóty, dopóki jest w jej brzuchu. To zresztą jedyny ziemski czas, jaki został dany pociechom Marii i Constanze.

Historie, takie jak pań Pikuły czy Bohg, są niezwykle potrzebne w aktualnej rzeczywistości. Dlaczego? Jak wskazuje przykład obu matek, pierwszym i właściwie jedynym rozwiązaniem, jakie widzą w takich chwilach lekarze, a często także przyjaciele i rodzina, jest aborcja. Kobiety (czy szerzej: małżonkowie), którzy nagle stają nad przepaścią, bardzo często nie otrzymują żadnej pomocy. A przecież wystarczy czasem „zwykłe” zapewnienie, że nie są oni sami, że mogą liczyć na nasze wsparcie i pomoc, że są specjalistyczne placówki, które opiekują się takimi dziećmi i ich matkami, że pamiętamy o nich w modlitwie.

Co więcej, aborcja, choć wydawać się może na pierwszy rzut oka prostszym rozwiązaniem, wcale taka nie jest. Obie kobiety, choć w zupełnie inny sposób, podkreślają, że czas ciąży był dla nich wyjątkowym okresem przebywania z dzieckiem, ale także przygotowaniem na pożegnanie się z nim. Decyzja o urodzeniu dziecka, potrzymanie go w swoich ramionach choćby przez krótką chwilę i jego pogrzeb w dużej mierze pomogło w przejściu przez okres żałoby i powrócenie do, w miarę normalnego, funkcjonowania. To wszystko byłoby o wiele trudniejsze (jeśli nie niemożliwe), gdyby kobiety zdecydowały się na aborcję…

Wbrew pozorom, książka „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa”, jaka właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa św. Wojciech, wcale nie jest adresowana wyłącznie do rodziców dzieci, u których zdiagnozowano śmiertelne choroby. To pozycja dla wszystkich małżeństw i nie tylko. Często bowiem zdarza się tak, że wieść o nowym życiu nie przynosi radości przyszłym rodzicom. Dwie kreski na teście czasem budzą wątpliwości i pytania: czy to dobry moment?, jak sobie poradzę?, przecież nie mamy gdzie mieszkać… Bywa tak, że samo poczęcie dziecka, całkiem zdrowego i bez poważnych wad genetycznych, wydaje się małżonkom prawdziwą tragedią.

Lektura „Cztery i pół tygodnia…” podkreśla i przypomina o wielkiej wartości życia. Każdego, czyli także tego, które przychodzi „nie w porę” czy trwa zaledwie kilka tygodni…

Marta Brzezińska-Waleszczyk

C. Bohg, „Cztery i pół tygodnia. Historia naszego małego Juliusa”
Wydawnictwo Święty Wojciech, 2014, s. 296