Większość z nas czyta arcydzieła literatury w czasach szkolnych czy najwyżej studenckich i wierzy ich autorom na słowo, nie konfrontując ich pisaniny z własnym życiowym doświadczeniem. Literatura pozostaje więc dla wielu z nas na zawsze domeną czasu młodości, dojrzewania, gdy wiele ujęć, wiele rozwiązań przyjmuje się na wiarę, przyjmuje się za interpretacjami nauczycieli, bałamutnych skryptów, szkolnych bryków.

 

A przecież zrozumienie dla śmiechu Kafki, który towarzyszył tworzeniu „Procesu” przyjść może dopiero – jak myślę – po czterdziestce, kiedy to Los (napiszmy go na wszelki wypadek wielką literą, by nie wchodzić w teologizowanie) zakpi sobie niejeden raz z człowieka i jego planów. I kiedy kolejny cios będziemy przyjmowali już tylko pełnym rozpaczy śmiechem, nie pozbawionym przecież iskierek radości. Ha, gdy Kafka dodawał kolejne elementy cierpienia swoim bohaterom, gdy krok po kroku, kawałek po kawałeczku odzierał ich ze złudzeń, naiwniaków sądzących do końca, że jest jakaś droga ucieczki, że istnieje możliwość ocalenia, czyż nie odtwarzał naszego późnego dojrzewania ku śmierci…

 

Cóż z jego groteski może pojąć gołowąs czy rozkwitająca panienka…

 

Przecież o tym kafkowskim śmiechu możemy pogadać dopiero my, z grubymi kartotekami w lecznicach, po naświetleniach, ratujący się chemią, znający swoją śmiertelność i niedoskonałość.

 

A i „List do ojca” Kafki, czyta się przecież zupełnie inaczej, gdy jest się buńczucznym młodzieńcem pełnym marzeń i planów, wykrzykującym pretensje do wszystkich wokół, a odmiennie, gdy samemu jest się w wieku kafkowskiego ojca. Wtedy dostrzec można z całą wyrazistością niezborność zarzutów wielkiego pisarza, ich rażącą niesprawiedliwość, wtedy można utożsamić się nie z nadawcą, lecz z adresatem listu, z bezsilnym człowiekiem, któremu wyrósł neurotyczny syn… I wówczas też czytelnik chciałby napisać „list do syna”, wyśmiać absurdalne zarzuty Franza, potrząsnąć nim, zakwestionować roztkliwianie się nad samym sobą, wezwać do dyscypliny.

 

Inaczej, inaczej czyta się wszystkie książki!  

 

Cóż ma wspólnego „Idiota” Dostojewskiego czytany w młodości, gdy postać księcia Myszkina zdaje się ideałem człowieka, rzuconym w okrutny świat, z tą samą powieścią studiowaną, gdy osiągnie się wiek średni i książę kojarzyć się będzie raczej z Kłapouchym z „Kubusia Puchatka”: z irytującym osobnikiem budzącym więcej zniecierpliwienia niż sympatii. Może nie osiołkiem, może raczej świętoszkiem – cwaniakiem podrywającym na smutasa i świętego…

 

A „Lalka”? Inaczej przecież przeżywa czyta się ją będąc licealistą, choćby i renomowanego liceum, a inaczej gdy jest się rówieśnikiem Wokulskiego.

 

Być rówieśnikiem Wokulskiego! Dla polonisty, który rok w rok przerabia to arcydzieło prozy polskiej to przecież prawdziwy jednak szok. Zobaczyć siebie tuż przed nieodwołalnym stoczeniem się w starość, czytać wszystkie komentarze dotyczące pana Stanisława i zestawiać jego burzliwe życie z własnym umiarkowaniem i statecznością. Z własną goryczą.

 

Ach, gdybyż móc miast prowadzić lekcję z młodzieżą, znaleźć się w klasie ze swoimi rówieśnikami i porozmawiać przez pryzmat „Lalki” o naszej wiedzy o świecie, o naszych miłościach…

 

Ale nie fachowcami od literatury, bo ci nauczyli się skrywać własne emocje za zasłoną fachowych formuł i uogólnień. Czy tam, w sercach literaturoznawców, coś jeszcze się tli? Zresztą, nawet więcej, to fachowe podejście, silenie się na oryginalność odcięło ich od lektury zwyczajnej, tej z wypiekami na twarzy, gdy się pyta, jak to się skończy, gdy razem z bohaterem cierpi się i kocha, walczy i upada.

 

Chciałem pogadać z ludźmi, którzy mają namiętny, prosty stosunek do lektury, którzy dają się porwać fabule, którzy sekundują bohaterom, złoszczą się na nich i płaczą wraz z nimi.

 

Którzy przyjmują, że Wokulski istnieje naprawdę, których tenże osobnik intryguje, wkurza, z którym cierpią, którzy chcieliby powiedzieć mu coś, pomóc, odmienić jego historię.

 

Są w Ameryce takie kluby książki, gdzie zdaje się tego rodzaju dyskusje można toczyć, gdzie do lektur podchodzi się życiowo, gdzie odprawia się sądy nad bohaterami literackimi, gdzie sprzedaje się własne przemyślenia i doświadczenia. Może więc o coś w tym rodzaju by chodziło. Ale przecież i tam czułbym się nie na miejscu ze swoim belfryzmem, ze swoją nadkompetencją.

 

Nie ma więc modelu idealnego dla mojego marzenia. Niech będzie więc migotliwe, podobne westchnieniu i marzeniu o prawdziwej rozmowie, o prawdziwym spotkaniu.

 

Wokulski irytuje. Irytuje jak każdy zakochany. Bo w odróżnieniu od całego prawie otoczenia on sam wpadając w sidła miłości kompletnie nie rozumie swojego stanu i nie potrafi zachować się sensownie i klarownie. A my? Naiwni czytelnicy i świadkowie też wpadamy razem z Wokulskim w pułapkę miłości (i lektury) i nie wiedzieć czemu życzliwie kibicujemy jego wysiłkom. Tak jakby szturm po serce Izabeli Łęckiej mógł skończyć się dobrze.

 

Czytelnicy „Lalki” zachowują się absurdalnie, tak jak absurdalnie trzymamy kciuki za Adama Mickiewicza nieszczęśliwie zakochanego w Maryli, jak pragniemy miłosnych spełnień dla większości artystów, literackich bohaterów, geniuszy. Podsuwamy im kochanki, chcemy władować do ich sypialni pożądane przez nich kobiety, każemy tym niewiastom poświęcać się w imieniu ludzkości dla psychotycznych tytanów sztuki lub nauki.

 

Miłość Wokulskiego, miłość Prusa udziela się i nam, i przy pierwszej lekturze nie jesteśmy w stanie na trzeźwo ocenić sytuacji.

 

Kim jest de facto Wokulski? Owszem, za sprawą naiwnego Rzeckiego jawi nam się jako osobnik idealny: patriota, utalentowany naukowiec, nowocześnie myślący człowiek o szerokich horyzontach. I jako takiemu sekundujemy mu w wysiłkach dla zdobycia serca i ręki panny Izabeli. Złościmy się na nią, że zamiast lec u jego stóp woli flirty z kuzynami i umizgi pudrowanych bawidamków.

 

Naszą wiedzę, że Izabela jest w zasadzie na wyciągnięcie ręki i jedynie szlachetność charakteru nie pozwala Wokulskiemu na jej zdobycie, wspomagają eksperci, od których roi się na kartach „Lalki”. Bo też oni przecież widzą lepiej.

 

Pani Meliton, doświadczona rajfurka doskonale wie, że „kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą” i gdy Wokulski do jej wyliczanki „siłą piękności, zdrowia, pieniędzy” dorzuca: „rozumu”, stara swatka prostuje: „rozumu nie tyle, prędzej pięści”.

 

Również adwokat, który pomaga Wokulskiemu w licytacji, doskonale widzi, w jakie zakłamanie brnie pan Stanisław i strofuje go: „Kto chce zdobyć, musi zwyciężyć, zdusić przeciwnika, nie zaś karmić go z własnej spiżarni”…

 

Wokulski nie chce przyjąć tych prostych zasad. Chce, by panna Izabela kochała go dobrowolnie i bez przymusu, by oddała mu się z sympatii do jakiegoś niezdefiniowanego rdzenia jego osobowości, nie związanego z siłą, z bogactwem, z ekspansywnością.

 

Jest żałosny. (Jak każdy zakochany). Osacza Łęckich finansowymi machinacjami, wykupuje ich weksle, srebra, kamienicę, a później, zamiast przycisnąć odpuszcza. I czeka na akt czystej miłości.

 

Chce ją zdobyć, ale w taki sposób, by transakcja ta została wielką tajemnicą obojga. By zarówno ona, jak i on, zatajali przed sobą wzajemnie charakter umowy kupna-sprzedaży. Ona ma go pokochać miłością czystą, powodowana porywem serca dla jego szlachetności i cech charakteru, on ma wszystkie swe kupieckie sztuczki, jakie stosuje w celu zakupienia panny Izabeli, wziąć w nawias lub traktować jako przejawy patriotyzmu czy dobroczynności.

 

Oczywiście, jak zawsze w przypadku miłości, zewnętrzni obserwatorzy doskonale widzą fałsz całej sytuacji. I to, co jest jasne dla postronnych obserwatorów, dla obserwowanej pary stanowi wielki sekret.

 

Wokulski jest w tej grze zakłamany bardziej niż panna Izabela. Pamiętamy, jak zrzuca winę za swe niepowodzenia na romantyczne wychowanie albo na feudalizm! Oskarża książki zbójeckie, jak czynił to Gustaw z „Dziadów”, kreuje siebie i Izabelę na prawie-że Romea i Julię, szuka powinowactw ze słynnymi parami i historiami z przeszłości, jak chociażby z leciwą prezesową, która nie odważyła się pójść za głosem serca i odtrąciła miłość jego stryja. Ale przecież kłopot w tym, że Izabela w żadnym momencie nie jest Julią zakochaną w swym Romeo. Wręcz przeciwnie: chciałaby wykorzystać jedynie jego bogactwo i nie oddając serca, zawładnąć pieniędzmi i możliwościami.

 

I przecież to nie złe, nieżyczliwe, nienowoczesne otoczenie staje na drodze ich szczęścia. Nie klasowe przesądy uniemożliwiają romans pana Stanisława z Izabelą, o nie, to raczej absolutne zakłamanie kupca, które ciągnie się od młodości, a ma na imię resentyment i patronuje wszystkim jego zwycięstwom i porażkom.

 

Ale czyż nie to jest istotą każdej miłości? Że jest zakłamana, że udaje coś, czym nie jest. Sam Wokulski na pierwszych stronach „Lalki” w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że jest głęboko zakochany. Przypomnijmy rozmowę z doktorem Szumanem, gdy Wokulski pyta go, czy „można kochać kobietę w sposób idealny, nie pożądając jej?” Ha, stary to fortel amora, który w naszych już lekko kaprawych czterdziestoparoletnich oczach jawi się jako naiwna sztuczka: tak, tak, nie ma to rzekomo nic wspólnego z miłością, bo skoro nie ma zwierzęcego pożądania, jest tylko nabożna prawie adoracja…

 

(Nie tylko naiwny Wokulski nie rozpoznaje swego uczucia, jest to zjawisko powszechne, dość sięgnąć do wydanej w bibliotece „Frondy” książki księdza Krzysztofa Paczosa MIC pod buńczucznym tytułem „Czekając aż przyjdzie. Radykalizm chrześcijański w epoce postindustrialnej”, by zobaczyć, jak duchowny autor, mój równolatek, dla potrzeb celibatariuszy i innych osób związanych przysięgą, żałośnie kombinuje nad stworzeniem jakiejś absurdalnej wizji miłości mistycznej między dwojgiem ludzi różnej płci. Z grandilokwencją idzie za błędami wielbionego przez lewicę Thomasa Mertona, który – pięćdziesięciojednoletni, od ćwierć wieku w stanie kapłańskim! – uciął sobie romans z pielęgniarką (bania z poezją pełna wielkich słów o związku dusz plus picie wina, całowanie się i obłapianie na łące). Konstruuje – komiczną przecież dla chłodnych obserwatorów – wizję anielskiego związku i staje się jednym z propagatorów już nie wirujących derwiszów, ale księży turlających się z kobietami po łąkach, a jakże. Turlający się księża. Co za absurd! To ja już wolę jednak w duchu ekumenizmu wirujących derwiszów…

 

Owszem, ostatnio na wycieczce klasowej obserwowałem, jak chłopak z dziewczyną zamiast za rękę chodzili po lesie trzymając wspólnie jeden kijek, ale obserwowanie tego kiełkującego, wstydzącego się jeszcze samego siebie uczucia było o wiele radośniejsze niż lektura niebezpiecznie zakłamanych tekstów Paczosa.

 

Lubimy, lubimy mamić się i oszukiwać, wierzyć, że wierność możemy uzyskać bez wysiłku, i że wszystko w życiu uczuciowym da się oprzeć na spontanicznych emocjach…

 

Paczos, podejmując odwieczną próbę okłamania samego siebie, wmawia nam, że to głos nowy, nowoczesny, postindustrialny… Sekundują mu – i to jest naprawdę zastanawiające – na tylnej stronie okładki zachwalający książkę eksperci: Janusz Poniewierski, Dariusz Karłowicz i Grzegorz Górny. Czy daliby swe żony do poturlania z księżmi po łąkach? Czy zezwoliliby im na miłosne bełkoty z wikarymi czy proboszczami?...

 

Ale przecież i w naszych pokojach nauczycielskich często dochodzi do takiego samooszukiwania się i rozkwitają romanse mające na początku pozór związku dusz, idealnej przyjaźni nauczycieli, czujących daleko posuniętą wspólnotę profesjonalistów. Jakie to banalne. Jakie ułudy pełne).

 

„Lalka” to opowieść o miłości. Złej, zatrutej, podejrzanej. Skażonej resentymentem. Kluczowe sceny powieści rozgrywają się rzeczywiście w Paryżu i na ów Paryż krytycy literaccy i czytelnicy rzucają się, pragnąc tam, w stolicy ówczesnego świata odnaleźć sens całego dzieła. Tak czyni Olga Tokarczuk w swym głośnym eseju „Lalka i perła”, gdzie idąc wbrew tekstowi Prusa wmawia weń sensy zupełnie nieobecne i niezgodne zarówno ze strukturą powieści, jak i rozwojem akcji. Przeceniając błahą scenę spotkania Wokulskiego z własnym odbiciem, „cieniem”, wkleja w powieść jungowskie teorie i sugeruje osiągnięcie przez pana Stanisława jakiegoś wyższego stanu świadomości. Cóż z tego, że jest to sprzeczne zarówno z późniejszymi wypadkami, jak i wymową powieści? Cóż z tego, że głos, sobowtór, „cień” to po prostu niektóre z licznych nadzwyczajności, którymi Prus uatrakcyjnia powieść w odcinkach? Olga Tokarczuk może beztrosko popuścić wodze fantazji, a ministerstwo edukacji zwiedzione salonowym rankingiem pisarzów polskich może wpisać ten niewątpliwy przejaw interpretacyjnych nadużyć na listę lektur uzupełniających dla szkół.

 

Ale Paryż, który zresztą Prus w momencie pisania „Lalki” znał wyłącznie z przewodników i opowieści, rzeczywiście pełni w „Lalce” funkcję niezwykle istotną. Oto bowiem tam właśnie Wokulski-Prus wypowie swoje marzenie modernizacyjne i przekaże nie tylko wizję upragnionej cywilizacji, ale i rozwoju Polski. Napisałem Wokulski-Prus, bo wydaje się, że w paryskich scenach następuje utożsamienie bohatera literackiego z pisarzem.

 

Prus, rekomendując spenglerowską wizję świata i miasta, chwaląc urządzenia cywilizacyjne Paryża wypowiada swoje marzenie o Polsce, swoje marzenie o świecie nowoczesnym. Fakt, że pisze o mieście, którego nie widział na oczy (pojedzie tam dopiero w kilka lat później, a i ta wizyta skończy się katastrofą w związku z agorafobią pisarza), fakt więc że pisze o mieście niewidzianym, urojonym, pozwala rozwinąć wyobraźnię, a stłumić zmysł krytyczny. Owo centrum Europy, stolica świata jest więc miastem idealnym…

 

A Wokulski w nim? Wokulski na takim tle? Jakąż prawdę wypowie tam Wokulski o sobie? Otóż: nasz bohater zapała tu nienawiścią do narodowej zbiorowości. Za swoje niepowodzenia – miłosne i egzystencjalne winą obarczy Polaków, za swoje porażki, za swoje zaangażowania, za całą biografię obciąży współtowarzyszy niedoli. Zrzuci z siebie odpowiedzialność za swe czyny, oskarżając o wszelkie zawirowania życiowe – otoczenie. To ono pchnęło go ku patriotycznym czynom, to ono uniemożliwiło karierę naukową, to ono wreszcie nie pozwoliło na miłość. Zauważmy, kto zgłasza takie pretensje! Człowiek, który dla pieniędzy poślubił starszą kobietę, wdowę po swym pryncypale, który fascynuje się techniką, ale nie jest w stanie podjąć decyzji o pełnym zaangażowaniu w badania naukowe, który wreszcie jest zwykłym spekulantem i maskotką w rękach rosyjskiego kupca. Ozdóbką, człowiekiem do towarzystwa, ściąganym do Francji przez Suzina dla kaprysu, dla rozrywki obcowania z polskim szlachcicem!

 

I gdy Wokulski opowiada sobie na paryskim bruku, kim to stałby się, gdyby nie tłumiąca go ojczyzna, gdyby to urodził się w Paryżu, to przecież nie dość że odnajdujemy w tym zapowiedź wszelkich monologów ubogich Polaków na wyjeździe, to jednocześnie widzimy, że zakłamanie Wokulskiego osiąga tu stężenie niebywałe!

 

I tu spotykamy rzeczywiście Wokulskiego jako nam współczesnego. Człowieka, który nie jest w stanie pojąć swojego specyficznego polskiego losu jako jedynego danego mu zadania, lecz oszukującego samego siebie, że inne otoczenie, że inne warunki uczyniłyby z niego kogoś lepszego, ideał niemalże.

 

W swoich wyobrażeniach o tym, jakim wspaniałym byłby kochankiem tu, w Paryżu, Wokulski (i Prus) ujawniają taką samą naiwność, z jaką współcześni polscy modernizatorzy wmawiają nam, że przyjęcie zachodnich rozwiązań odbije się w szczęściu osobistym i miłosnym… Debaty modernizacyjne toczone na łamach der Dziennika czy der Newsweeka pokazują fantastycznie właśnie tego rodzaju rojenia. Niespełnieni kochankowie, zalęknione panny opowiadają, jakie byłyby z nich tygrysice i lamparcice, gdyby nie polska wierzba płacząca i bocian.

 

Sapie Wokulski, że tu nie byłoby przeszkód dla jego miłości, że tu stałby się idealnym kochankiem.

Ale przecież – przykro mi panie Wokulski – byłby pan tym samym nieudacznikiem i nudziarzem, co w Polsce. Tylko w innych dekoracjach.

Dupkiem w innych dekoracjach.

Zanudziłby Pan pannę Izabelę i zamęczył otoczenie swoimi wahaniami.

Rozmyślania paryskie, choć krótkie, wyraziście pokazują niezwykłe pokłady resentymentu, jakie tkwią we wnętrzu Wokulskiego i każą nam włączyć cały mechanizm podejrzeń odnośnie miłości pana Stanisława.

 

Refleksje Wokulskiego być może dla uczniów liceum bywają dość zwyczajne, to przecież jednak dla czterdziestolatka, który niejeden raz już słuchał podobnych opowieści swoich rówieśników, czy na spotkaniach naszej-klasy, czy w barze po północy, są wstrząsające w swej banalności i zakłamaniu.

 

Przytoczmy je we fragmentach:

„…przyszło mu na myśl: na co to on strwonił siły i życie?...

Na walkę z otoczeniem, do którego nie pasował. Gdy miał ochotę uczyć się, nie mógł, ponieważ w jego kraju potrzebowano nie uczonych, ale – chłopców i subiektów sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu, choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu fantastyczne marzenia zamiast programu, a potem – zapomniano o nim. Gdy szukał pracy, nie dano mu jej, lecz wskazano szeroki gościniec do ożenienia się ze starsza kobietą dla pieniędzy. Gdy nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnym ojcem rodziny, kapłanem domowego ogniska, którego świętość wszyscy dokoła zachwalali, postawiono go w położeniu bez wyjścia…”

 

„…wyobrażał sobie, jakby to było, gdyby zamiast w Warszawie przyszedł na świat w Paryżu. Przede wszystkim dzięki mnóstwu instytucji mógłby więcej nauczyć się w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca, doznałby mniej przykrości, a więcej pomocy w studiach. Dalej, nie pracowałby nad perpetuum mobile, przekonawszy się, że w tutejszych muzeach istnieje wiele podobnych machin, które nigdy nie funkcjonowały. Gdyby zaś wziął się do kierowania balonami, znalazłby gotowe modele, całe grupy podobnych jak on marzycieli, a nawet pomoc w razie praktyczności pomysłów.

A gdyby nareszcie posiadając majątek, zakochał się w arystokratycznej pannie, nie napotkałby tylu przeszkód w zbliżeniu się do niej, mógłby ją poznać i albo wytrzeźwieć, albo zdobyłby jej wzajemność. A w żadnym razie nie traktowano by go jak Murzyna w Ameryce.

Zresztą czy w tym Paryżu można zakochać się tak jak on do szaleństwa?

Tu zakochani nie rozpaczają, ale tańczą, śpiewają i w ogóle najweselej pędzą życie. Gdy nie mogą zdobyć się na małżeństwo urzędowe, tworzą wolne stadło; gdy nie mogą przy sobie chować dzieci, oddają je do mamki. Tu miłość nigdy chyba nie doprowadziła do obłędu rozsądnego człowieka…”

 

Pomińmy ostatni, absolutnie bałamutny akapit, zobaczmy, jak Wokulski oszukuje samego siebie i jak fałszywie przedstawia swoją sytuację. On – niewątpliwa gwiazda sezonu w Warszawie, który dzięki pieniądzom zdobytym na wojennych dostawach nie tylko wtargnął na arystokratyczne salony, ale i dotarł do ukochanej, bywał zapraszany do jej domu i faworyzowany przez ojca, żali się na impertynencje, jakie go spotykają, a które przecież sam prowokuje. On, który zionie nienawiścią w stosunku do polskiej arystokracji, sam nie wiedzieć czemu czyniąc z siebie wzór pracowitości (a przecież sklep prowadzi mu przyjaciel Rzecki), on, który raz po raz ma okazję do rozmowy z panną Izabelą, próbuje swoje niepowodzenia zrzucić na karb cywilizacyjnego czy też kulturowego niedorozwoju Polski!

 

Oczywiście fakt, że Wokulski tak łatwo przechodzi od myśli na temat własnego romansu do refleksji na temat zbiorowości, że de facto Polskę oskarża o swoje osobiste niepowodzenie, nie powinien dziwić. Bo przecież „Lalka” to powieść społeczna, gdzie miłość niemożliwa, miłość zakazana ma być jednocześnie testem zbiorowości.

 

Gdyby zastosować w odniesieniu do „Lalki” podobny schemat streszczenia, jaki prezentuje w „Mitach o miłości” Denis de Rougemont omawiając wielkie romanse dwudziestego wieku, brzmiałby on mniej więcej tak:

 

Ja, Bolesław Prus kocham Polskę miłością tragiczną. Pragnę jej dobra, ale traktowany jestem przez elity, podobnie jak Wokulski przez arystokrację: jako gość z nizin, którego można i trzeba wykorzystać, ale którego przecież nie sposób traktować serio. Owszem, czasem ktoś powie jakiś komplemencik: jestem dla elit robaczkiem pożytecznym i mam robić swoją mrówczą robótkę, edukując pospólstwo, ale nie mogę liczyć na to, że ktokolwiek wpuści mnie na salony. Mnie i mojego brata wykorzystaliście przecież tak samo jak Wokulskiego dla swojego powstania. I od czasu do czasu jesteście w stanie uronić łezkę nad naszą ofiarą i nad nami. Moim chorym do śmierci braciszkiem i mną – zdziwaczałym społecznikiem. Nienawidzę was. I jeśli to wy stanowicie Polskę, nienawidzę Polski…

 

(Cóż, a ja, ja we Francji? Ze szkolną wycieczką. Jako nauczyciel. Lata dziewięćdziesiąte. Jednak rzecz niesamowita. Z perspektywy peerelu, w którym wciąż jedną nogą tkwię. A więc, nie, nie przedzierając się przez kolczaste druty rzek, rozstrzelane lasy, powieszone mosty, tylko całkiem naturalnie: rozwrzeszczanym autobusem, z klasą marzącą o napiciu się taniego francuskiego wina, z dziewczątkami układającymi pasjanse, z chłopakami opowiadającymi sobie sprośne dowcipy. Lekko zalękniony – w końcu to mój pierwszy od studiów wyjazd na Zachód – i wcale nie marząc o Mona Lisie, bo ta, spopularyzowana przez okładki bombonierek jest jak słoneczniki Van Gogha: czymś banalnym, zwyczajnym, oswojonym, owszem, radość budzi pancerne szkło, setki Japończyków, nauczyciel fizyki tłumaczący dlaczego flesze od aparatów mogą wpływać na farbę. No tak, światło jest energią, bez wątpienia, bez wątpienia...

 

A cóż Paryż? Raczej odwiedzam mit, mit Bobkowskiego, który przecież tu, na paryskim bruku, czytał z aprobatą, absolutnie po swojemu „Lalkę” („w każdym Polaku tkwi gdzieś głęboko ukryty kompleks winy, iż Opatrzność nie pozwoliła mu umrzeć za Ojczyznę”), jednocześnie jednak prawie słowo w słowo powtarzając proste recepty na ucywilizowanie naszego kraju.

 

Mit Gombrowicza, który anachronicznymi gestami próbował zdobyć miasto, podczas gdy centrum świata już dawno przeniosło się do Ameryki.

 

Co widzę w Paryżu lat dziewięćdziesiątych? Zmarnowane lata? Czas, gdy człowiek poświęcał się noszeniu bibuły i nasycaniu prowadzonych lekcji antykomunistycznymi aluzjami i ornamentami, zamiast oddychać pełną piersią, być może, być może...

 

Ale przecież wkrótce, gdy płyniemy bateau busem i jakaś śniada dziewuszka bez sensu plecie o mijanych kościołach, czuję, że ja barbarzyńca, smętny reprezentant pokolenia, które podniosło bunt, bardziej jestem związany z tym mitycznym Paryżem niż to dziewczątko bez korzeni, bez ogłady i bez historii, bez historii! Niejeden mój równolatek popijający teraz kawę w paryskich kafejkach powinien mi zwyczajnie zazdrościć tamtego czasu, gdy z T. biegliśmy w zadymce po odpaleniu jakiejś akcji i on przekrzykując azjatycki wiatr, wołał uniesiony entuzjazmem: jesteśmy na fali rewolucyjnej. Albo gdy siedzieliśmy razem w jego wynajmowanej kawalerce przy marnych papierosach i T., a przecież nie wiedział jeszcze, że zostanie reżyserem, ba, myślał, bo przecież na to skazywała nas komuna, że zostanie raczej zdegenerowanym urzędnikiem chociażby w torfowni, więc T. rozwijał swoje marzenia o napisaniu księgi, ale takiej księgi, która by rozwaliła ten parszywy świat, i zaczęła nową erę... A ja, cichym głosem mówiłem: już jest taka księga. To – Biblia. I potem razem staliśmy na pogrzebie księdza Jerzego, nie wiedząc jeszcze, bo oczy nasze były jakby na uwięzi, że oto – dokonuje się...

 

Chodzę po Paryżu, i dosłownie czuję, że chodzę po paryskim bruku. Jakby ta czynność była przywoływaniem uosabianiem odprawianiem toposu polskiej literatury. O tym-że dumać na paryskim bruku. To ja, nauczyciel z Polski. To ja przybysz z wolnej Polski, przybądźcie duchy wygnańców, emigrantów, uchodźców... tak myślałem, ja spiskowiec, Robak, Roch).

 

A właśnie! Zapytajmy: jak Wokulski kocha Izabelę? Czyż nie jest to miłość od początku chora, miłość nuworysza, który chce przez zdobycie panny z arystokracji pokazać, że osiągnął szczyt?

 

Co kocha w pannie Łęckiej? Czyż nie to, co na trzeźwo budzi jego obrzydzenie w arystokracji? Wydelikacenie bez zasługi, szlachetność bez pracy, uduchowienie bez ascezy? Czyż chęć zdobycia Izabeli nie jest podszyta nienawiścią? Czyż nie pożąda jej, by ją upokorzyć i zdominować?

 

Spójrzmy na to uczucie przez pryzmat innego francuskiego specjalisty od miłości, Rene Girarda i w jego teorii miłości mimetycznej, by poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego Wokulski pokochał właśnie pannę Izabelę? Czyż temu szlagonowi nie spodobała się ona dlatego, że spojrzał na nią oczyma Drugiego? Że oczyma arystokraty popatrzył na nią i uznał jej wartość. Przecież de facto pan Wokulski kompletnie nie wiedział, co trzeba robić z taką panną jak Łęcka. Ani nie potrafił z nią konwersować, ani flirtować, ani też wciągnąć w świat własnych wartości. Te zresztą, powiedzmy sobie szczerze były dość wątpliwe: Wokulski, jeśli wziąć w nawias złudzenia Rzeckiego, w wieku 46 lat był człowiekiem kompletnie wypalonym i zgorzkniałym.

 

(Myśl Geista, aby metal lżejszy od powietrza wykorzystać militarnie dla dobra jakichś nad-ludzi i wyplenić gorszych, nie wzbudziła w Wokulskim stanowczego protestu. Ot, wariactwo naukowca. Znać, że nasz bohater w ostateczności przyłożyłby rękę i do takiego pomysłu reformy świata. Genialny Prus! Ileż w jego książce intuicji, które rozwiną się później w wielkie systemy! Złość Szumana na model miłości rycersko-kościelno-romantycznej i późniejsze lektury pogrążonego w rozpaczy i prostracji Wokulskiego – przecież to streszczenie fundamentalnej książki o miłości w kulturze zachodniej de Rougemonta! Socjalizm, czy zagadnienia asymilacji żydowskiej - problemy, które już niedługo będą pierwszoplanowymi zagadnieniami sprawy polskiej!

 

I Prus, nasz współczesny… Ileż to musiał nawojować się z Żydami i żydofilami, by móc krytycznie opisywać przedstawicieli tej nacji. Niekończące się polemiki prasowe, ciągłe zaklęcia, że nie jest się antysemitą…)

 

Wokulski choć pełen pychy, posiadał dość niską samoocenę. Wystarczy przypomnieć sobie jego myśli po spotkaniu z Ochockim, gdy Wokulski uznał jego wyższość i przyznał mu prawo do ręki panny Izabeli! Pan Stanisław nie kochał siebie i nie był zupełnie świadom sex-appealu pieniędzy i przedsiębiorczości, jaki roztaczał. A nie kochając siebie, nie można kochać innych.

 

Pycha połączona z poczuciem niższości – idealna gleba dla rozwinięcia się resentymentu. I przecież ów resentyment towarzyszy Wokulskiemu nawet w rzekomo najwyższych wzlotach szlachetności. Gardzi prostytutką, której pomaga z nienawiści do kościelnych wielkotygodniowych obrzędów, zresztą, później we Francji odda się rozpuście niespecjalnie troszcząc się o los upadłych dziewcząt. Z obrzydzeniem patrzy na biedę i polski niedorozwój. Jego uwielbienie dla Paryża ma swoje źródło w nienawiści do Polski. Wszystkie jego kontakty z ludźmi skażone są grymasem niewolnika.

 

Tak, gdy czyta się „Lalkę” jako dzieło literackie zniewolonego narodu, z instrumentarium proponowanego ostatnio przez profesor Ewę Thompson bardziej niż narzędzia wypracowane przez Edwarda Saida w „Orientalizmie”, pasują tu nietzscheańskie czy schelerowskie kategorie resentymentu: zaburzenia w świecie wartości, nienawiści do samego siebie i innych tkwiącej u podstaw rzekomej cnoty, samooszustwa…

 

(Profesor Ewa M. Thompson i jej rozważania na temat postkolonializmu polskiej kultury – niewątpliwie najciekawsza propozycja humanistyczna ostatnich lat. Dawniej wydawało mi się, że aby uaktualnić naszą historię literatury, wystarczy przełamać mentalną komunę tkwiącą w nas i w literackich hierarchiach. Profesor Thompson proponuje spojrzeć szerzej i zastanowić się, jak nasze ciągnące się od XVIII wieku polityczne zniewolenie wypaczyło nasze myślenie o świecie, znikczemniło naszą kulturę, czyniąc z niej pełen resentymentu lament niewolników. Podobne wątki odnaleźć można w lekceważonych historyczno-literackich esejach świętej pamięci Jana Walca…).

 

(Post-kolonializm w kulturze współczesnej? Przecież to nie tylko żałosne kopiowanie zachodnich formatów, amerykańskich filmów, to przecież także „Katyń” Andrzeja Wajdy – filmowa opowieść zakończona egzekucją i zbliżona tym samym do mitu jakichś eksterminowanych plemion murzyńskich czy indiańskich. Wybili, panie, wybili; zabili, panie, zabili – taka jest puenta naszego niespełnionego kandydata do Oskara, taki wyraz słabości intelektu, który nie jest w stanie wokół Katynia stworzyć czegoś, co byłoby więcej niż lamentem.

 

Szydził Cezary Michalski z konstruktorów polityki historycznej, że niby Andrzej Wajda jednym swym „Katyniem” uczynił więcej niż całe legiony stękających prawicowców. Nie miał racji. Intelektualnie Wajda wpisał się w nurt murzyńskiego post-kolonialnego kiczu. Muzeum Powstania zaś, lekceważone przez Michalskiego jest na pewno propozycją bardziej pobudzającą i nakierowaną w przyszłość, jest propozycją myślenia ku wolności…)

 

(A Max Scheler i jego rozważania o resentymencie, no cóż, na marginesie jego pism, zanotowałem sobie moim cienkopiszącym ołówkiem pytanie, jak Jan Paweł II, który dogłębnie poznał przecież myśl Maxa Schelera, jednocześnie mógł tak bezkrytycznie wielbić Norwida. Trudno chyba w polskiej literaturze o twórcę bardziej szarpanego resentymentem niż Norwid. Jego religijność, jego stosunek do bliźnich, wszystko skażone jest dogłębnie złą, fałszywą wiarą… Tak, bardzo to dziwne… no ale to już zupełnie na marginesie…)

 

Wróćmy do „Lalki” i naszej lektury. Czego powinniśmy życzyć, czego życzymy naszym bohaterom? Czy tego, by wszystko dobrze się skończyło i by „żyli długo i szczęśliwie”?

Że niby panna Izabela się odmieni i zapała pięknym uczuciem do szlachetnego Wokulskiego?

I co, i co wówczas? Przecież nie w niej tkwi problem, nie w Izabeli wyniosłej i dumnej, acz ślepej na cnoty pana Stanisława drogiego…

Dla mnie jest jasne, że Wokulski, gdyby zdobył pannę Izabelę to po to, by ją zniszczyć, by odegrać się za lata upokorzeń. Mówiąc po prostu: Wokulski – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – maltretowałby panią Wokulską de domo Łęcką. Nie wiem, czy czyniłby to fizycznie czy też znęcałby się psychicznie. Na pewno robiłby to z rozmysłem i determinacją. A że potrafił być okrutny w stosunku do najbliższych udowadniał przecież wyraziście nie tylko w swym pierwszym małżeństwie.

 

Prus napisał książkę genialną. Dał prowadzić się swoim bohaterom i odkrywać prawdy, z których istnienia być może nie zdawał sobie sprawy. Na tym zresztą polega geniusz literatury, że pisarz, prawdziwy pisarz idzie za stworzonymi przez siebie postaciami, że pozwala wypowiadać prawdy skrzętnie ukrywane, pokazywać oblicza wstydliwie maskowane. Wokulski jako człowiek nowego typu, szlagon i zdobywca tkwiący częściowo w starych czasach, pokazał nam straszną rzeczywistość resentymentu.

 

Resentymentu, na którym w dużej mierze współcześni budują mit modernizacyjny (zajrzyjmy do kipiących nienawiścią do polskości wstępniaków gazet).

 

Resentymentu, który jest głównym zagrożeniem chrześcijańskiej caritas (zajrzyjmy w swoje wnętrza).

 

Przejdźmy się z Wokulskim Krakowskim Przedmieściem i płaczmy razem z nim nad naszymi zatrutymi duszami!

 

Zbyszek Czerwiński

 

Tekst pojawił się w 49 numerze Frondy (zima 2008).

 

Zbyszek Czerwiński (1962) polonista, wychowawca młodych chrześcijan do życia w post-chrześcijańskim świecie. Od niedawne pisuje do„Frondy”. Mieszka pod Warszawą.