Książka ukazała się 1 marca 2017, po raz pierwszy w Polsce, nakładem Fundacji Instytut Globalizacji, tłum. Marcin Masny. Zamówienia: http://globalizacja.org/node/653

Rozdział 3 (fragment)

Pomału rozległy się postukiwania sabotów, potem stłumione kroki zakonnic. Panowała cisza, którą przerywały zduszone chusteczkami salwy kichnięć, aż wszystko umilkło. Zakrystian wsunął się przez małe drzwiczki otwarte w drugim skrzydle transeptu, zapalił świece ołtarza wielkiego, a różańce o sercach ze złoconego srebra roziskrzyły się w półksiężycu, wzdłuż ścian, wraz ze świecami, których blask odbijały, otaczając aureolą figurę Matki Bożej, surowej, ciemnej, zasiadającej z Dzieciątkiem na kolanach. To była słynna Matka Boża Podziemna, a raczej jej kopia, bo oryginał spłonął w 1793 roku przed głównym portalem kościoła, pośrodku odurzonego koła sankiulotów.

Jeden mały ministrant pojawił się poprzedzając starego księdza i po raz pierwszy Durtal widział, jak ktoś naprawdę służy do mszy, pojął niewiarygodne piękno, jakie wydobyć może przemedytowane sprawowanie ofiary. Chłopiec na kolanach, z napiętą duszą i złożonymi dłońmi, głośno, powoli, z taką uwagą i tak wielkim szacunkiem wypowiadał responsorium psalmu, że natychmiast dotarł do Durtala sens tej podziwu godnej liturgii, która nas już nie zdumiewa, bo przypatrujemy się jej od dawna wciąż tylko bełkotanej i pospiesznej. Kapłan zaś nawet nieświadomie, czy chciał, czy nie chciał, naśladował ton ministranta, wzorował się na nim, odmawiał dostojnie, nie strząsał wersetów z koniuszka warg, lecz zagłębiał się w słowa, które miał powiedzieć, wzdychał zachwycony jak na prymicji ogromem aktu, który miał spełnić.

Durtal słyszał, jak drży głos celebransa stojącego przed ołtarzem niby sam Syn, którego reprezentował wobec Ojca, z błaganiem o łaskę w obliczu wszystkich grzechów świata; z supliką, którą zanosił z poczuciem pewności, w udręczeniu i nadziei, za przyczyną niewinności dziecka, którego miłosna bojaźń mniej była przemyślana niż jego i mniej żywa. Wypowiadając u stopniu ołtarza te słowa: „Duszo ma, czemuś zgnębiona i czemu miotasz się we mnie?” kapłan był zupełnie figurą Chrystusa cierpiącego na Kalwarii, lecz w celebransie trwał też człowiek, człowiek wracający do siebie, z powodu własnych błędów i osobistych występków, stosujący do siebie wyrazy strapienia zapisane w natchnionym tekście psalmu. Mały sługa umacniał go, pobudzał do nadziei i wymamrotawszy Confiteor na czele ludu, który sam też się oczyszczał ablucją wyznań, celebrans z większą pewnością wstępował na stopnie ołtarza, aby zacząć mszę.

Zaiste w tej atmosferze modlitw tłumionych niskim stropem, w pośrodku tych klęczących sióstr i niewiast, Durtalowi przychodziły na myśl początki chrześcijaństwa ukrytego w katakumbach. Była to ta sama zachwycona czułość, ta sama wiara. Można było trochę wyczuć obawę, że ktoś ich zaskoczy, złowić u nich pragnienie potwierdzenia wiary w niebezpieczeństwie. Jakby w niewyraźnym odcisku odczuwało się w tym boskim podziemiu mglisty obraz neofitów zgromadzonych niegdyś w rzymskich podziemiach.

Przed Durtalem trwała msza. W zachwyceniu patrzył na lekko wycofanego w dyskretnym niepokoju chłopca całującego z przymkniętymi oczyma ampułki z winem i wodą, zanim podał je księdzu. Durtal już nic nie chciał widzieć. Próbował się skupić, kiedy celebrans wycierał ręce, bo półgłosem wypowiadane wersety były jedynymi modlitwami, jakie zdolny był uczciwie kierować do Boga.

Jedynie to miał dla Niego, ale miał przynajmniej namiętną miłość mistyki i liturgii, monodii liturgicznej i katedr! Nie kłamiąc i nie oszukując się mógł uczciwie zakrzyknąć: „Panie, umiłowałem ochędóstwo domu Twego i miejsce przybytku chwały Twojej”. To było jedyne wynagrodzenie, jakie mógł zaofiarować Ojcu za zniewagi i nieporządki, za oddalenia i upadki. Ach – myślał – jak rozpamiętać te gotowe modlitwy, w których parafianie obficie mówią do Boga „miły Jezu”; o tym, że On jest ukochanym serca, że podejmuję mocne postanowienie zawsze kochać tylko Jego, że chcę raczej umrzeć niż kiedykolwiek Mu się nie spodobać. Zawsze kochać tylko Jego! Kiedy jest się mnichem i pustelnikiem, to wtedy być może, ale w życiu świata!? Zresztą poza świętymi kto woli śmierć od najlżejszej zniewagi czynionej Bogu? Po co zatem oszukiwać Go tymi komediami i tym udawaniem?

- Nie – rzekł Durtal – poza osobistymi błaganiami i intymnymi rozmowami, w których ryzykuje się opowiadaniem Mu wszystkiego, co przemyka przez myśl, jedynie modlitwy liturgiczne może każdy z nas bezkarnie zapożyczyć, bo istotą ich inspiracji jest dostosowanie poprzez czas do wszystkich stanów duszy, do każdego wieku. Jeśli jeszcze robimy wyjątek z uświęconych modlitw niektórych świętych, które są w gruncie rzeczy zaklęciami o litość i pomoc, wołaniem o miłosierdzie, skargą, a także z innych suplikacji wyprodukowanych w zimnych i mdłych zakrystiach XVII wieku, albo – jeszcze gorzej – wykoncypowanych w naszych czasach przez handlarzy pobożnością, którzy parafianom przynoszą wszystkie te bigoterie z rue Bonaparte, wszystkie te kłamliwe i pretensjonalne modlitwy powinni omijać grzesznicy, którzy z braku innych zalet chcą okazać się przynajmniej szczerzy!

Durtal wrócił do poprzedniej myśli. Tylko to niezwykłe dziecko – patrzył na małego sługę ołtarza – mogłoby w ten sposób zabawić Pana rozmową bez hipokryzji. Patrzył i po raz pierwszy pojmował, czym jest niewinne dziecięctwo, mała bezgrzeszna duszyczka, jaśniejąca bielą. Kościół, który szuka do posługi ołtarza istot absolutnie prostych, niewinnych, zdołał wreszcie w Chartres ukształtować dusze, zamienić ordynarnych smarkaczy już u wejścia do prezbiterium w zupełnych aniołków. Trzeba było faktycznie, aby ponad szczególną kulturą, była łaska, wola Naszej Pani, aby wymodelować tych malców powołanych do Jej służby bez upodabniania ich do innych, by skłonić ich w pełni XIX wieku do gorliwej czystości, do pierwszych porywów średniowiecza.

Msza rozwijała się powoli wchłonięta przez przyziemne milczenie obecnych, aż chłopiec jeszcze bardziej uważny, jeszcze więcej okazujący czci, wreszcie zadzwonił. To było jak snop iskier migocący pod dymem sklepień. A cisza jeszcze potężniej zapadła za plecami klęczącego ministranta, podtrzymującego jedną ręką tył ornatu księdza schylonego nad ołtarzem. Hostia uniosła się wśród srebrzystego brzęku dzwoneczków. Następnie ponad pochylonymi głowami wykwitł wśród perlistych dźwięków złoty tulipan kielicha, po czym wśród ostatniego podzwaniania złocisty kwiat opadł, a złamane ku ziemi ciała wyprostowały się. Durtal rozmyślał:

- Gdybyż jeszcze Ten, któremu odmówiliśmy schronienia, gdy brzemienna Matka miała właśnie porodzić, znalazł w naszych duszach właśnie teraz przytulny azyl! Nic z tego! Poza tymi siostrami, tymi chłopcami, tymi duchownymi, poza tymi wieśniaczkami, które tak Go kochają. Ilu jest tutaj takich jak ja, zmieszanych Jego przyjściem, niezdolnych przynajmniej przyszykować Mu spodziewanego mieszkania, osobnego gotowego pokoju? Ach, niech kto powie, że nic nie trwa i wszystko się zaczyna od nowa! Nasze dusze są wciąż chytrymi synagogami, które Go zdradziły, a odrażający Kajfasz, który w nas jest, wyje, gdy tylko chcielibyśmy być trochę pokorni i kochać Go modląc się! Boże mój, Boże mój, czy nie lepiej by było raczej mnie oddalić niż wlec przed siebie mnie opornego? Bo ksiądz Gévresin na próżno powtarza, że mam przystępować do komunii, a on nie jest mną, nie jest mną. On nic nie wie o tym, co się dzieje w moim wnętrzu, co hula po moich zgliszczach! On sobie imaginuje, że to po prostu letarg, lenistwo. Ba! Jest znacznie gorzej. Jest oschłość, jest chłód, którym towarzyszy nieco rozdrażnienia, nieco buntu przeciw temu, czego się ode mnie wymaga.

Gdy już zbliżała się chwila komunii, chłopiec delikatnie odrzucił brzeg obrusa z drugiej strony stołu i podeszły zakonnice, ubogie kobiety, podeszli wieśniacy, cały ten tłumek ze skrzyżowanymi rękami, skłonionymi głowami. Chłopiec wziął lichtarz i poszedł przed księdzem z zamkniętymi oczami, bo bał się spojrzeć na hostię.

Takie było w tym małym człowieku napięcie miłości i uszanowania, że Durtal nie mógł ust zamknąć z podziwu i drżał z bojaźni. Niezdolny cokolwiek wytłumaczyć, w mroku, który na niego spływał, w tych zachciankach, w tych falach emocji, które niewyrażalnie nas obiegają, czuł porywy ku Naszemu Panu i ruch wstecz.

Narzucało się porównanie jego duszy do duszy tego dziecka. Ależ to on ma przyjąć komunię, a nie ja – wykrzykiwał. I trwał bez ruchu ze złożonymi dłońmi, nie wiedząc, na co się zdecydować, w stanie jednocześnie błagalnym i lękliwym, gdy czuł się delikatnie popychany ku temu stołowi i przyjął tam komunię. A to wszystko wśród prób odnalezienia się, modlitwy dokładnie w tym momencie, wśród nieprzyjemnych dreszczy, które w nas falują, a fizycznie przekładają się za brak powietrza w tym szczególnym stanie, kiedy umysł wydaje się pusty, mózg zdaje się nie działać, a życie schroniło się w sercu, które nadyma się i dusi. Gdy również duchowo nabiera się dość energii, aby się znowu opanować, aby wejrzeć w siebie, gdy zawisa się w przeraźliwej ciszy nad czarną dziurą.

Z trudem wstał i wrócił chwiejnie na miejsce. Ach, z pewnością nigdy nie mógł, nawet w Chartres, uciec od tej drętwoty, która go przygniatała, gdy otrzymywał komunię. Władze tępiały, siły słabły. W Paryżu w głębi duszy okutanej nim samym jak poczwarka w kokonie, czaiła się przeszkoda, spętanie, niezdolność do przystąpienia, ale też tęsknota, której nic nie potrafiło ugasić. Ta sytuacja zaś trwała i trwała w zimnej mgle, a raczej w pustce naokoło niego, w opuszczeniu duszy omdlałej na posłaniu.

W Chartres ta faza unicestwienia nie ustąpiła, lecz w końcu przychodziło otulenie jakąś pobłażliwą czułością, jakieś ogrzanie. Dusza nie wracała do siebie całkiem sama. Miała pomoc, w oczywisty sposób korzystała ze wsparcia Matki Najświętszej, która ją wskrzeszała. To osobiste wrażenie w tej krypcie udzielało się ciału. Nie było już zdławienia brakiem powietrza. Wręcz przeciwnie, dusząca była pełnia, nadmiar, który wietrzał pomału pozwalając po jakimś czasie odetchnąć.