Henryk Kasperczak: Polska nie ma się czego bać! Senegal to przeciętny zespół!

 

Polska na mundialu powinna dojść do ćwierćfinału, dodaje trener Henryk Kasperczak.

 

W aktualnym numerze miesięcznika „Wpis” (5/2018) ukazała się obszerna rozmowa Adama Sosnowskiego z Henrykiem Kasperczakiem, 61-krotnym reprezentantem Polski w piłce nożnej oraz byłym trenerem m.in. Senegalu, Tunezji, Mali i Maroka. Trener Kasperczak zdradza w niej dlaczego polscy piłkarze nie muszą się bać Senegalu, jakimi czarami próbują pomagać sobie zawodnicy z Afryki, czego białym nie są absolutnie w stanie wybaczyć i dlaczego w Senegalu na trening jeździł zawsze ze słoikiem. Ponadto Henryk Kasperczak oczywiście zdradza też, kogo widzi jako faworyta do wygrania mundialu!

 

(…)

Adam Sosnowski, miesięcznik „Wpis”: Na ile w warunkach afrykańskich przydały się lekcje wyniesione z Polski, a zwłaszcza z treningów oraz gry pod wodzą Kazimierza Górskiego?

Henryk Kasperczak: Pewnych rzeczy i nauk z przeszłości nigdy się nie zapomina, mam tu na myśli nie tylko ekipę Górskiego. Przykładowo na AWF-ie w Warszawie nauczyłem się wiele o fizjologii wysiłku, która dla nas trenerów jest kluczowym zagadnieniem. Mówi nam bowiem ona, jak prowadzić ćwiczenia, kiedy można wymagać od zawodników maksimum, a kiedy trzeba dać im odpocząć, w jakich zakresach trzymać ich tętno itd. Jeżeli zaś chodzi o kwestie wyłącznie piłkarskie, to oczywiście dużo dało mi podglądanie trenerów, którzy mnie prowadzili podczas mojej kariery. W przypadku trenera najważniejsze są osobowość i sposób, w jaki potrafi komunikować się ze swoimi piłkarzami, choć musi to iść oczywiście w parze z wiedzą i kompetencją. Jeszcze jako zawodnik obserwowałem moich trenerów, robiłem notatki, myśląc, że kiedyś może się przydadzą. Później zaś samemu prowadząc zajęcia, implementowałem część ich ćwiczeń w swoich treningach. Trzeba dodać, że polska szkoła trenerska była wówczas bardzo dobra i cechowała się wysokim zdyscyplinowaniem. A na czele wszystkich moich trenerów stoi oczywiście Kazimierz Górski, pod którego wodzą i ja świętowałem największe sukcesy. Obserwacja Górskiego wiele mi pomogła, szczególnie pod kątem mentalności. Potrafił wytworzyć świetną dynamikę pracy w grupie, którą miał przed sobą. Jest to obszerny temat, na który składa się wiele czynników. Jednak bez właściwej dynamiki pracy oraz bez zaufania i motywacji nie można odnieść sukcesów w sporcie. To nie podlega dyskusji, więc trzeba na to uważać i to kształtować. Proszę zwrócić uwagę, że pracuję w większości z bardzo młodymi ludźmi, mającymi po dwadzieścia parę lat. Oni muszą się dobrze czuć, mieć ambicję oraz motywację sportową i finansową; w tej chwili te wymogi są wysokie. Zawodnik jest dzisiaj na Zachodzie traktowany niczym robot, który zawsze ma grać na najwyższym poziomie i podlegać rygorom dyscypliny. Za to dostaje pieniądze i to niemałe; wystarczy spojrzeć do gazet, by wiedzieć ile. Dlatego rola trenera jest też wychowawcza. Musimy ukrócać niektóre zachowania i tak prowadzić tych młodych ludzi, by najpierw zaczęli szanować siebie i swój organizm, a także kolegów z drużyny i ekipę trenerską. Bez takiej współpracy nie osiągnie się dobrych wyników.

Jak się Panu udało zbudować taką współpracę i zdobyć takie zaufanie, skoro przyszedł Pan do Afryki z całkiem innego kręgu kulturowego i to do osób, które wcześniej Pana w ogóle nie znały?

To dobre pytanie. Rzeczywiście nie było łatwo – tym bardziej, że jako katolik byłem w Afryce prawie zawsze innego wyznania niż moi zawodnicy. Prowadziłem muzułmanów, chrześcijan i żydów, a nawet animistów. Za każdym razem trzeba było się dopasować. Przychodząc do innych krajów, od razu zrozumiałem, że nie mogę oczekiwać, iż narzucę im mój system wartości. To ja musiałem zaakceptować ich, co jednak nie znaczy, że miałem porzucić swój światopogląd. Oni zresztą wcale tego nie oczekiwali. Jednak nie mogłem w jakikolwiek sposób przeszkadzać im w kultywowaniu ich tradycji i wierzeń. To była i jest ważna zasada – nie można wkroczyć w obce środowisko z buciorami i narzucać swojego. Wręcz przeciwnie, trzeba się wykazać pokorą. Pozostając przy tym sobą. A różnice są znaczne. Jak się na przykład raz oszuka Afrykańczyka, to jest koniec, nie zdobędzie się więcej jego zaufania. I proszę nie myśleć, że czarni są rasistami, wręcz przeciwnie. Czują do białych bardzo duży szacunek – ale jak go biały raz oszuka i nie jest lojalny, to jest przegrany. Afrykańczyk będzie nosił w sobie uraz na zawsze. Dlatego tak bolesne są dla nich te głupie akcje na stadionach, kiedy pseudokibice np. rzucają bananami w czarnych zawodników. Pracowałem przez kilka dekad z tymi piłkarzami i proszę mi uwierzyć, że dla nich to było i jest niezwykle raniące. Oni czują się urażeni w swej dumie i upokorzeni. Bardzo to przeżywają.

Na szczęście tego typu akcji jest coraz mniej na stadionach, a czarnoskórzy zawodnicy nikogo w lidze już nie dziwią.

To prawda. Oni są bardzo ambitni. Chcą przyjeżdżać do Europy i ciężko tu pracować, ale równocześnie są bardzo związani ze swoją małą ojczyzną. Gdy młody piłkarz wyjeżdża na Zachód, to zbiera się cała wioska – wszyscy go żegnają i życzą mu jak najlepiej. On z kolei wyjeżdżając zazwyczaj nie zapomina o nich, wspiera swoją miejscowość finansowo, bo przecież zarabia wielkie pieniądze, szczególnie w porównaniu z tym, co dostają jego koledzy na miejscu. Gdyby ten zawodnik nie wsparł swej wioski, to oni by go wyklęli; ich poczucie solidarności jest bardzo duże. Podam przykład. Będąc trenerem w St. Étienne, prowadziłem słynnego kameruńskiego piłkarza, Rogera Millę. Kiedyś zachorował, więc poszedłem do jego domu, by go odwiedzić i zobaczyć, jak się czuje. Drzwi otworzyła mi jego żona, a za nią pojawiło się kilkunastu innych czarnoskórych. Okazało się, że to bracia, kuzyni, szwagrowie i tak dalej. Roger Milla wszystkich ich mi przedstawił. Gdy go potem zapytałem, co oni tu robią, odparł, że to przecież rodzina, że pomagają jego żonie w prowadzeniu domu, a on im za to daje dach nad głową i wyżywienie. Oni kochają taką wspólnotę rodzinną i bardzo się nawzajem wspierają. Wynika to z ich kultury, ale poniekąd także z wielkiej biedy. Rodziny w Europie też przez wieki trzymały się razem, jednak wraz z coraz powszechniejszym dobrobytem więzi te zaczęły się rozluźniać, a ludzie stali się bardziej „osobni”. A bieda w Afryce jest naprawdę wielka. Gdy byłem trenerem Senegalu, to jadąc na trening miałem w aucie zawsze duży słoik z drobnymi. Na każdym skrzyżowaniu podchodzili do mnie żebracy, najczęściej dzieci, prosząc o pieniądze, i jakże było im czegoś nie dać! Potem już mnie rozpoznawali – z wiadomych względów rzucałem się w oczy – i z daleka do mnie machali. Ci ludzie byli wdzięczni za każdy najmniejszy choćby datek. Nawet jeżeli były to grosze, dla nich oznaczały jednak spory zasiłek. Bardzo dużo dzieci żebrze na ulicach afrykańskich miast, pomagając w ten sposób matkom. Jest tak szczególnie w krajach z dominującą religią islamską, gdzie ojcowie nie mieszają się w wychowanie małych dzieci. Tam po spłodzeniu dziecko staje się de facto odpowiedzialnością matki.

Dla Polaków w tej chwili najciekawsze byłyby Pańskie refleksje na temat Senegalu, naszego przeciwnika w grupie na mistrzostwach świata w Rosji. Kiedy trafił Pan do tego kraju?

W 2006 r. Funkcję selekcjonera pełniłem tam przez trzy lata. Jak w prawie każdym kraju na świecie, również tam piłka nożna jest oczywiście sportem numer jeden. Na piłkę jest obecnie naprawdę obłędna koniunktura. W Senegalu cały kraj żyje teraz piłką nożną, kadra narodowa jest ich oczkiem w głowie, w związku z tym i do trenera mają wielki szacunek. Senegalczycy są bardzo patriotycznym narodem, choć mówię tu głównie o ludności miejscowej, bo z piłkarzami grającymi w bogatych zachodnich ligach to już różnie bywa. Niektórym zdecydowanie uderzyła woda sodowa do głowy, patriotyzm został zepchnięty na boczny tor, a interesują ich głównie pieniądze. Premie wypłacane przez związek piłkarski za grę w kadrze są oczywiście znacznie niższe niż pensje w zachodnich klubach, tak jest zresztą wszędzie. Jest tam bardzo dużo talentów piłkarskich. Senegal skorzystał na tym, że poprzez powiązanie kolonialne Francja zbudowała tam sieć akademii piłkarskich. Także kadra trenerska Senegalu została wyszkolona przez Francuzów. Naród senegalski i w ogóle Afrykańczycy uwielbiają swoje drużyny narodowe. Są niezwykle żywiołowymi i gorącymi kibicami, co zresztą odpowiada ich temperamentowi. Uwielbiają się bawić, przede wszystkim tańczyć. Publiczność potrafi przetańczyć na trybunach cały mecz, co jest niezwykle kolorowe i sympatyczne.

(…)

Nie miał Pan problemów z utrzymaniem dyscypliny w afrykańskich zespołach? Zawsze mówi się o nich, że mają świetnych zawodników, ale nie są w stanie daleko zajść w turnieju, bo brakuje im spokoju i właśnie dyscypliny.

W Senegalu faktycznie miałem duży problem z zawodnikami, ponieważ byli mocno zmanierowani, aczkolwiek byli świetnymi piłkarzami. To było pokolenie tych piłkarzy, którzy mieli za sobą występ w mistrzostwach świata w 2002 r., pokazali się na arenie międzynarodowej i rozjechali po zachodnich klubach. Nota bene ja też miałem pojechać na te mistrzostwa świata w Japonii i Korei, bo poprosił mnie wtedy o to Sepp Blatter, ówczesny przewodniczący FIFA, bym jako jeden z dziesięciu trenerów z całego świata zrobił raport analityczny z mistrzostw, ich podsumowanie.

Ale nie zdecydował się Pan?

Bo poszedłem wtedy do Wisły Kraków! Wróciłem akurat z Mali, kiedy zaproponowano mi ten wyjazd do Korei. Ale Wiśle bardzo na mnie wtedy zależało, więc zdecydowałem się na przyjazd do Krakowa. No i zdobyliśmy wtedy mistrzostwo Polski i Puchar Polski.

Więc decyzja okazała się słuszna i były to wówczas najlepsze lata Wisły. Ale wracając jeszcze do Senegalu, naszego przeciwnika w grupie na mundialu, to mówił Pan, że tam praca z zawodnikami była trudna.

Tak, bo byli to zblazowani ludzie, którym brakowało motywacji. Drużyna była podzielona na różne grupki, skupiali się na rzeczach innych niż piłka nożna, mających mało wspólnego ze sportowym trybem życia – tak to ogólnie powiem.

Wspomniał Pan też kwestie religijne. Jaką rolę odgrywają one w życiu sportowym zawodników afrykańskich drużyn?

Jeśli o mnie chodzi, to wiedziałem, że przede wszystkim nie należy im przeszkadzać w tych praktykach religijnych, nawet jeżeli niektóre z nich mogły z naszego punktu widzenia wydawać się dziwne. Dużą rolę odgrywają tam na przykład szamani czy też czarownicy, którzy nakłaniają zawodników do dziwnych rytuałów. Jednym z takich zwyczajów jest na przykład spalanie kury żywcem, w całości, z piórami. Z powstałego popiołu szamani robią maść, a zawodnicy smarują sobie nią kolana i kostki. Zobaczyłem ich raz przed meczem z dziwnymi białymi plamami na kolanach i na kostkach i powiedziałem, żeby się najpierw umyli, bo gdzieś się ubrudzili. Popatrzyli wtedy po sobie i nagle cała szatnia zaczęła się śmiać. Okazało się bowiem, że oni żyją w przekonaniu, iż ta maść uchroni ich przed kontuzjami, a mnie uważali za ignoranta w tych sprawach. Innym razem szamani poderżnęli owcy gardło, zebrali jej krew i dali moim zawodnikom. Nie pili jej, ale w nocy przed meczem poszli z nią na stadion, wykopali dziurę przed bramką, wlali tam tę krew i z powrotem zakopali. Czarownicy przekonali ich bowiem, że wtedy będą strzelać tam gole. To są zabobony, ale nie wolno im w tym przeszkadzać, bo oni są przekonani, że to działa.

Tu Pan mówi o wierzeniach plemiennych czy szamańskich, ale wiele lat prowadził Pan też zespoły w dużej mierze muzułmańskie. Zaczął się niedawno muzułmański miesiąc postu, ramadan, kiedy od wschodu do zachodu słońca wierni muzułmanie nie jedzą i nie piją. Jak wpływa to na pracę z zespołem, na wysiłek sportowy?

To faktycznie jest problem. Oni się wtedy przestawiają i z nocy robią dzień. Jeżeli ktoś nie pracuje, to może sobie na to pozwolić, ale dla normalnie pracującej ludności jest to ciężki czas. Wtedy robiliśmy treningi zawsze wieczorem, po zachodzie słońca. Najpierw więc zjedli, napili się, a trening był około godz. 22. Potem zawodnicy jedli jeszcze tuż przed wschodem słońca, kładli się spać i spali większą część dnia.

Czyli Senegalczycy przyjadą na mundial po ramadanie – może będą przez to osłabieni?

Trudno powiedzieć, ale oni zazwyczaj są do tego przyzwyczajeni. Poza tym w klubach zachodnich muszą teraz już jeść i pić normalnie, nawet w trakcie ramadanu. Nie mają tego oczywiście zapisanego w kontraktach, ale trudno jest nie podporządkować się panującemu trybowi treningów i związanego z tym wyżywienia, gdy prowadzi się wspólną walkę o najwyższe cele. Pierwszy raz zetknąłem się z tym postem w 1988 r., będąc trenerem klubowym w Strasburgu. Wtedy nie byłem jeszcze nigdy w Afryce i nie bardzo się zastanawiałem nad tym, że istnieje coś takiego jak ramadan. Miałem w zespole dwóch Senegalczyków, widziałem, że niczego nie ruszali ze stołu na posiłkach drużynowych, i wtedy dopiero ktoś mi wytłumaczył, że trwa ramadan. Teraz to się zmieniło, bo inaczej ci piłkarze nie mieliby szans zrobić międzynarodowych karier. To delikatne kwestie religijne, ale każdy piłkarz musi zobowiązać się choćby wobec kolegów z drużyny do prowadzenia profesjonalnego trybu życia.

Jak Pan ocenia dzisiejszą drużynę Senegalu?

Nie ma się absolutnie czego bać, w ogóle nie rozumiem, czemu w polskich mediach robi się taki szum wokół Senegalu. To dość przeciętny zespół. Oczywiście nikogo nie wolno lekceważyć, tego broń Boże nie chcę powiedzieć. Patrząc na naszą grupę, to teoretycznie nad każdym mamy przewagę. Senegal dopiero drugi raz będzie na mundialu, my już po raz ósmy. Po złotej generacji tego kraju, którą objąłem w jej końcówce, była duża dziura i dopiero teraz nadchodzą młode talenty senegalskie. Ale oni swój potencjał muszą dopiero potwierdzić. Oglądałem ich ostatnie dwa sparingi, w których zaprezentowali się bardzo słabo. Po Polsce to Kolumbia jest najsilniejszym zespołem w grupie, bo mają naprawdę bardzo dobrych zawodników.

(…)

Co będzie sukcesem dla naszej reprezentacji?

Dojście do ćwierćfinału. Uważam, że to byłby duży sukces dla nas.

A jak się dojdzie do ćwierćfinału, to już wszystko jest możliwe… Jak Pan ocenia poszczególne formacje drużyny narodowej?

O bramkę jestem spokojny, o obronę też; tu pewniakami są Łukasz Piszczek i Kamil Glik – to obrońcy wysokiej klasy. Trzeba mieć tylko nadzieję, że Glik wróci do zdrowia. Michał Pazdan dobrze grał na Euro i w eliminacjach, choć ostatnio miał problemy i jego forma stanowi niewiadomą. Nie wiemy też, kto zagra na lewej obronie – czy może Adam Nawałka wystawi bardzo dobrze spisującego się w lidze włoskiej Bereszyńskiego? Czy jednak Rybusa? Problemem w pomocy jest Krychowiak, bo po prostu nie grał. Jeśli jednak bym się faktycznie o coś obawiał, to o nasz atak.

A to ciekawe – mimo Roberta Lewandowskiego?

Lewandowski sam nic nie zrobi. To jest naprawdę wybitny piłkarz, ale pamiętajmy, że w eliminacjach świetnie wspierali go Błaszczykowski i Grosicki. Robili zawieruchę na skrzydłach. Nie ma ich za bardzo kim zastąpić, a oni z kolei nie są w rytmie meczowym.

(…)

Odłożył Pan już na zawsze pracę trenerską?

Ależ skąd! Czuję się świetnie, na emeryturę jeszcze przyjdzie czas. Mam właśnie kilka nowych, bardzo ciekawych propozycji.

Pewnie nie może Pan na razie zdradzić jakie?

To faktycznie byłoby przedwczesne, ale kto wie, może znów powrócę na Czarny Ląd…

 

Cała rozmowa ukazała się w miesięczniku „Wpis” (5/2018). Więcej na https://bialykruk.pl/