Jak podaje „The Economist”, gospodarka Rosji balansuje na krawędzi recesji. „Bank cen­tral­ny za­po­wia­da, że przez naj­bliż­sze dwa lata nie po­wró­ci wzrost go­spo­dar­czy. In­fla­cja ro­śnie. Rubel stra­cił od po­cząt­ku roku 30 proc. swej war­to­ści, a wraz z nią za­ufa­nie przed­się­bior­ców. Banki zo­sta­ły od­cię­te od za­chod­nich ryn­ków ka­pi­ta­ło­wych, a cena ropy – naj­waż­niej­sze­go ro­syj­skie­go to­wa­ru eks­por­to­we­go – dra­stycz­nie spa­dła. Kon­sump­cja, naj­waż­niej­sze koło za­ma­cho­we wzro­stu go­spo­dar­cze­go w mi­nio­nej de­ka­dzie, wy­raź­nie słab­nie. Ka­pi­tał i lu­dzie opusz­cza­ją kraj” – czytamy w „TE”.

Oczywiście, wciąż daleko jest do paniki. Całkowity zagraniczny dług Rosji to jedynie 35 proc. PKB. Sektor prywatny w Federacji jest cały czas bardzo energiczny i podtrzymuje wzrost gospodarczy. Wiele pomaga też płynny kurs walutowy.

Tak czy inaczej gospodarka Rosji wzrastała przede wszystkim dzięki eksportowi ropy. Jak pisze „The Economist”, zaczęła zwalniać jeszcze przed spadkami cen ropy i agresją Rosji na Ukrainie. Według niektórych ekspertów wojna miałaby być tak naprawdę odpowiedzią na gospodarcze problemy kraju, próbą poprawy sytuacji poprzez pobudzenie patriotyzmu.

Kondycja gospodarki Rosji będzie miała bez wątpienia wpływ na jej postępowanie za granicą. Według szefa instytutu „Nowy Rozwój Gospodarczy”, Michaiła Dmitrijewa, zmieniły się priorytety Moskwy. Nie chodzi już o budowanie dobrobytu, ale o odbudowę imperium. Dmitrijew porównuje obecną sytuację z sytuacją z 1913 roku, przed pierwszą wojną światową i rewolucją bolszewicką. Według Dmitrijewa, który przewidział wybuch protestów ulicznych w Moskwie w 2011 roku, w Rosji wzrasta frustracja ekonomiczna, choć poparcie dla Putina wciąż jest ogromne. „Prio­ry­te­ty Ro­sjan znów zmie­nia­ją się w ko­niecz­ność za­spo­ko­je­nia pod­sta­wo­wych po­trzeb - pen­sji, świad­czeń spo­łecz­nych, pracy” – uważa analityk.

Według sondaży Rosjanie nie poparliby prawdziwej wojny z Ukrainą. Mówią po prostu, że to nie jest ich sprawa – zbyt mocno zajęci są własnymi problemami i walką o utrzymanie.

bjad/onet.pl/the economist