Nie tylko w przedrozbiorowej literaturze, ale w ogóle w ówczesnej kulturze polskiej (w tym kulturze politycznej) odnaleźć możemy antidotum na mentalną kolonizację.

Współczesna Polska [Anno Domini 2013 - red.] nie wytrzymuje porównań z przedrozbiorową. Już samo myślenie w krótkim czasie o III i I Rzeczypospolitej prowadzi często do konfuzji. Z jednej strony kraj, najdelikatniej rzecz ujmując, peryferyjny: zdominowany przez obcy kapitał, zewnętrzne mody i klisze myślowe, którego elity za szczyt możliwości uznają członkostwo w zachodnich organizacjach międzynarodowych. Z drugiej mimo wszystkich zawirowań, błędów i słabości: europejska potęga, współtworząca polityczny ład na kontynencie, nawet u swojego schyłku wywołująca strach sąsiednich imperiów, przerażonych perspektywą odrodzenia środkowoeuropejskiego mocarstwa (to ów strach właśnie był głównym motywem zaborów, jak pokazali badacze z warszawskiej szkoły historycznej, tacy jak Tadeusz Korzon czy Władysław Smoleński).

Kłopotliwy dysonans

Próbując spójnie myśleć o własnej historii, napotykamy więc kłopotliwy dysonans między dwiema zasadniczo różnymi Polskami. Próby przezwyciężenia go idą najczęściej w dwóch kierunkach. Pierwszy wyolbrzymia zasługi III Rzeczypospolitej („największy sukces w historii Polski”) i umniejsza walory I RP („przecież sama doprowadziła się do upadku”). Drugi idealizuje I RP i jej duchowych spadkobierców, nieprzystawalność III do tego przyjemnego obrazu tłumacząc podziałem na patriotów i niepatriotów lub zgoła antypatriotów.

Oba sposoby skutkują zarazem odwracaniem oczu od rzeczywistości przedrozbiorowej – jako tożsamościowo problematycznej. I, w efekcie, współodpowiadają za współczesną polską ignorancję wobec tego etapu naszych dziejów. Podczas gdy nawet drugo- i trzeciorzędne wydarzenia i postacie z nowszej historii są przedmiotem debaty i pamięci, o pierwszorzędnych sprzed rozbiorów zwyczajnie nie pamiętamy.

Przykładem może być polski rok 1573: z pierwszą pisaną konstytucją świata w postaci Artykułów henrykowskich, z konfederacją warszawską jako regulacją staropolskiej tolerancji (w dobie szalejącego w Europie ludobójstwa na tle religijnym), z pierwszą elekcją viritim, czyli powszechnymi wyborami głowy państwa. W tym roku minęło okrągłe 440 lat od tych wydarzeń. Gdzie dyskusje na ten temat? Gdzie zbiorowe świętowanie? Byle bitwie z czasów II wojny czy listowi antypeerelowskiego opozycjonisty poświęcamy wielokrotnie więcej uwagi niż przedrozbiorowym wydarzeniom, które budowały Polskę wielką, a były wielkie nie tylko w polskiej skali.

To samo dotyczy polskiej szkoły prawa narodów i praw człowieka z przełomu XIV i XV w., pionierskiemu fenomenowi intelektualnemu, któremu przypisuje się niekiedy zainspirowanie twórców angielskiej monarchii konstytucyjnej i amerykańskiej republiki. Informacje na ten temat można znaleźć w anglosaskich encyklopediach, a u nas – cisza. To samo z unią polsko-litewsko-moskiewską z 1610 r., największym projektem geopolitycznym w naszej historii, który gdyby doszedł do skutku, istotnie zmieniłby losy świata. Czy nie doszedłszy, nie zmienił? Znów: w Polsce cisza.

Wygląda na to, że wielka, mocarstwowa Rzeczpospolita sprzed wieków niespecjalnie interesuje jako obiekt dociekań, a tym bardziej inspiracji, zarówno tych, którzy ją idealizują, jak i tych, którzy ją lekceważą. Dlaczego? Sądzę, że zasadnicza przyczyna tkwi właśnie w tym, co najbardziej dzieli te dwie Polski: dawną i dzisiejszą. Oba sposoby radzenia sobie z „problemem” wielkiej Rzeczypospolitej są fałszem, resentymentem i jałowością podszyte. Zgodnie pomijając najważniejsze: że u podstaw owego kontrastu między dwiema Polskami leży problem zewnętrznej kolonizacji.

Ignorując oczywistość

Jeśli, za prof. Ewą Thompson, przez tę ostatnią rozumieć „zniewolenie terytorium i ludności, której świadomość narodowa jest już rozwinięta lub rozwija się w okresie zniewolenia kolonialnego, eksploatację polityczną i ekonomiczną danego terytorium oraz spowolnienie lub uniemożliwienie rozwoju”, to skojarzenie tego procesu z polską historią ostatnich trzystu lat nabiera waloru oczywistości.

Jednak dumnym duchowym dziedzicom Piastów, Jagiellonów, Pasków i Stasziców, Mickiewiczów i Sienkiewiczów, Piłsudskich i Dmowskich zwyczajnie trudno jest tę oczywistość przyjąć do wiadomości. Kolonizacja kojarzy się bowiem z niższością kulturową wobec hegemona, a my nie czuliśmy się swego czasu gorsi nawet od Prusaków, a cóż dopiero od „barbarzyńskich” Rosjan, a później Sowietów. I teraz mielibyśmy się porównywać bardziej z Nigerią, Egiptem czy Indiami, które również były kolonizowane, niż z Francją czy Niemcami?

Właśnie tak. Niezależnie, jak trudne by to było. Bo w ten sposób dajemy sobie szansę na zasypanie przepaści między dwiema historycznymi Polskami. Inaczej niż poprzez – bardziej psychicznie komfortowe – samooszukiwanie się. Wstępem do wyjścia z peryferyjności jest uświadomienie jej sobie, i to w całej rozciągłości, a nie udawanie, że jej nie ma.

W ciągu ostatnich trzystu lat Polska była kolonizowana trzykrotnie. Po raz pierwszy w XVIII w., jeszcze przed rozbiorami, czego jaskrawymi przejawami były: bitwa nad Połtawą (z przetaczającymi się przez terytorium bezsilnej Rzeczypospolitej obcymi armiami), Sejm Niemy i kolaboracja części magnaterii (wraz z zastępami sklientelizowanej szlachty) z ościennymi mocarstwami. Trzeci rozbiór zapoczątkował kolonizację par excellence, trwającą ponad 120 lat i trwale odbijającą się w kulturze narodowej, z dziełami romantyków na czele. Od tego momentu trauma zniewolenia i resentyment (podszyte nienawiścią do siebie i innych poczucie słabości oraz rozgoryczenia) zakorzeniają się nawet w najlepszej polskiej literaturze. Na tak spaczonym – inaczej niż przed rozbiorami – obrazie siebie i świata wychowują się następnie kolejne pokolenia Polaków. Warto dodać, że w tym akurat czasie wykuwa się nowoczesny obraz świata – od filozofii po geopolitykę. I Polski, siłą rzeczy, w nim nie ma, czego skutki są widoczne do dziś.

Druga kolonizacja i deformacja mentalności

Po krótkim epizodzie niepodległej i podmiotowej II Rzeczypospolitej następuje druga kolonizacja: sowiecka. Przed nią i na jej wstępie polskie elity spotyka mord, wywłaszczenie, wygnanie lub klientelizacja, ginie 6 mln mieszkańców, zburzona zostaje Warszawa, tracimy Wilno, Lwów (z czterech najważniejszych centrów polskości w zasadniczo niezaburzonym kształcie pozostaje więc tylko Kraków). Druga kolonizacja odbywa się pod kamuflażem fasadowej suwerenności PRL, z zachowaniem polskiego języka urzędowego, ale jeszcze bardziej niż poprzednia zmierza do wynarodowienia w dążeniu do budowy komunistycznego społeczeństwa.

Po przeszło półtora wieku kolonizacji do Polaków pasują główne ustalenia teoretyków postkolonializmu. Po pierwsze, brakuje nam rodzimego kapitału. Po drugie, cierpimy na regionalną odmianę syndromu mentalnego, który w stosunku do Czarnego Lądu nazwano „afrykańskim pesymizmem”, przejawiającym się w poczuciu bezsilności i czarnowidztwie. Po trzecie, fabrykujemy „konieczne wymysły” na temat własnej przeszłości, mitologizując wiele wydarzeń historycznych jako chwalebnych, ale w połączeniu z przekonaniem, że do „złotego wieku” nie ma powrotu. Po czwarte, cechuje nas tzw. kulturalizm, czyli bezrefleksyjne kopiowanie wzorów zewnętrznych w przeświadczeniu, że nie jesteśmy w stanie wymyślić własnych.

Jednym z wykwitów skolonizowanej mentalności jest właśnie niemożność poradzenia sobie z Polską przedrozbiorową. Bo proces kolonizacji świadomości rozdziera zbiorowość na dwie główne grupy: tych, którzy ulegają wtłaczanemu przez hegemonów przekonaniu, że ich naród jest skazany na porażki, wieczyście peryferyjny, jałowy i nietwórczy. Oraz tych, którzy w prostodusznym patriotyzmie problem kolonizacji ignorują, produkując wspomniane „konieczne wymysły”, nie ustając w celebracji „moralnych zwycięstw” i oskarżaniu krytyków zbiorowej przeszłości o nielojalność wobec narodu.

Oba oglądy rzeczywistości są wypaczone, będąc efektami długotrwałej kolonizacji.

Ten współczesny obraz polskiej mentalności jest w jaskrawym kontraście z jego przedkolonialnym odpowiednikiem. Jak mówi prof. Thompson: „W literaturze polskiego renesansu i baroku można usłyszeć ton, który znikł z polskiego piśmiennictwa w wieku XVIII i dotychczas do niego nie powrócił. To ton normalności, ton pozbawiony poczucia krzywdy i świadomości przegranej. W tej literaturze bohaterowie i narratorzy mogą, a niekiedy muszą być raczej zwycięzcami niż męczennikami. Ich smutek różni się od niemocy i goryczy późniejszych polskich bohaterów literackich. W piśmiennictwie tej epoki Polacy nie odróżniają się zbytnio od innych chrześcijan, bo horyzontem polskiej literatury renesansowej jest europejskie chrześcijaństwo. To, co odczuwają, problemy, które próbują wyartykułować, podobne są do problemów innych europejskich społeczeństw. Pisarze polskiego renesansu nie są zarażeni resentymentem”.

Gdybyśmy byli dziś – jak się nierzadko twierdzi – w sytuacji postkolonialnej, odwojowanie tej traumy, o której pisze Thompson, byłoby względnie łatwe. Wystarczyłoby bowiem „porzucić postkolonialne kompleksy”, do czego wystarczy akt silnej woli (nie lekceważąc złożoności problemu, gdy mówimy o silnej woli wielomilionowej zbiorowości). Jesteśmy jednak w sytuacji znacznie trudniejszej – neokolonialnej.

Gorzej niż postkolonializm

Po 1989 r. Polska stała się bowiem obiektem politycznie planowanej i sterowanej inwazji zachodniego kapitału. Trzeciej kolonizacji, istotnie odmiennej od poprzednich, bo ukrytej za fasadą systemu międzynarodowego złożonego z suwerennie równych państw – nazywanej przez badaczy zjawiska neokolonizacją, dla odróżnienia od „klasycznego” kolonializmu, gdzie hegemon formalnie podporządkowywał sobie dane terytorium, biorąc zarazem odpowiedzialność polityczną za zapewnienie w nim ładu. Tymczasem, jak pisał Kwame Nkrumah, neokolonializm „dla tych, którzy go praktykują, oznacza władzę bez odpowiedzialności, zaś dla tych, którzy z jego powodu cierpią, oznacza eksploatację bez rekompensaty”.

W odniesieniu do Polski proces ten opisał w „Patologii transformacji” prof. Witold Kieżun, co starałem się popularyzatorsko zrekonstruować i rozwinąć. Do tych tekstów muszę tu odesłać w sprawie szczegółów. Dość stwierdzić w tym miejscu, że w efekcie zachodniej neokolonizacji Polska została w newralgicznych dla długofalowego rozwoju obszarach, takich jak bankowość, finanse i przemysł, zdominowana kapitałowo. I skierowana na ścieżkę „rozwoju zależnego”, oznaczającego w międzynarodowym podziale pracy funkcję rynku zbytu, ale nie producenta, stały drenaż zysków przez zewnętrzne podmioty, wysoki stopień zależności od koniunktury w krajach hegemonicznych.

Tak więc, po trzech kolonizacjach, w trakcie trzeciej na straży polskiej peryferyjności stoją nie tylko kompleksy Polaków, lecz także i przede wszystkim wielomiliardowe interesy zagranicznych firm. Oraz powiązane z nimi rządy, wywiady, biurokracje, organizacje pozarządowe, intelektualiści.

Co w tej sytuacji wynika z istnienia tej drugiej, niezależnej i mocarstwowej, przedrozbiorowej Polski? Wspomnienie tylko czy może też inspiracja? Wyłącznie eksponat muzealny czy również żywe dziedzictwo?

Drogowskaz do przyszłości

Sądzę, że przede wszystkim mocny kontrapunkt dla kolonialnego fatalizmu. Skoro z pogańskiej peryferii dawna Polska mogła się przekształcić najpierw w równoprawnego członka christianitas, a następnie w mocarstwo, to podźwignięcie się z dzisiejszej marności też jest możliwe. Skoro przodkowie byli w stanie tworzyć bez oglądania się na zagranicę oryginalne rozwiązania ustrojowe, my też możemy.

By jeszcze raz oddać głos Thompson: „Oczywiście nie sposób powrócić do Polski »przedkolonialnej«; sielskość i anielskość zostały przeżarte przez bakcyla kolonializmu i nie da się ich na nowo ożywić w tym samym kształcie, w jakim istniały w zmitologizowanej już przeszłości. Kult politycznego męczeństwa i brzydoty oddziela literaturę polską ostatnich stuleci od tej wcześniejszej i sprawia, że zrozumienie sarmatyzmu jest trudne. Można do niego wrócić, ale musi to być sarmatyzm stylizowany, przetrawiony, przekształcony w coś nowego”. Zaznaczmy, że dla Thompson sarmatyzm oznacza po prostu polską kulturę przedrozbiorową. Jak dodaje, „ta pewność siebie, którą kultura polska straciła po skolonizowaniu kraju, warta jest odzyskania. Warto się przypatrywać literaturze sarmackiej, bo w niej »późni wnukowie« mogą odnaleźć zarodek swojej własnej oryginalności”.

Idąc tym tokiem rozumowania, możemy dostrzec nie tylko w przedrozbiorowej literaturze, ale w ogóle w ówczesnej kulturze polskiej (w tym kulturze politycznej) antidotum na mentalną kolonizację. Poznanie i zrozumienie tej tradycji powinno być więc narodowym priorytetem.

Te tak różne dwie Polski czekają zatem na intelektualne i kulturowe pogodzenie. Tylko pozornie paradoksalnie przeszłość jest tu drogowskazem do przyszłości.

Bartłomiej Radziejewski

Nowa Konfederacja nr 11-12, 2013