Nigdy nie zapomnę nocy, w której podpalono getto, podpalono z wszystkich stron. Ogarnęła mnie jasność dnia. Wokół trzask, płomieni, huk pękających szyb i wysokie słupy dymów...

Getto płonie. Nocą i dniem trawi je ogień. Dym i płomienie wznoszą się ku niebu. A tuż za murem pulsuje życie rytmem spokojnym. Mieszkańcy stolicy spacerują. Dzieci bawią się. Wiejskie dziewczęta wirują na karuzeli, skąd mogą oglądać płonące domy getta. Niekiedy wiatr wiosenny przerzuca iskry na drugą stronę muru. Ale tam pożar jest tłumiony. A w getcie nikt nie spieszy ratować płonących domów. Płonie wszystko i nie ma, nie ma ratunku. Nigdy nie zapomnę nocy, w której podpalono getto, podpalono z wszystkich stron. Ogarnęła mnie jasność dnia. Wokół trzask, płomieni, huk pękających szyb i wysokie słupy dymów, które powoli wzbijały się ku niebu.

Były to pierwsze dni maja 1943. Na zewnątrz wszystko oddychało słodką zapowiedzią wiosny. Tłumy żydowskie, tłumy mężczyzn, kobiet i dzieci krążyły w płonącym getcie. Ostrożnie przechodziły z domów do domów, omijając płomienie. Początkowo mogliśmy przechodzić, omijając ogień, całe ulice nie widziani przez Niemców. A potem skrywaliśmy się w ruinach, żar palił oczy, twarz, dusił dym, iskry zapalały odzież. Zasypywały cię kule tych, którzy cię dostrzegli.

Ale nie był to jeszcze koniec. Kompleks budynków przy ul. Miłej 7 był przepełniony tłumami Żydów, szukających schronienia. Dom był nietknięty ogniem. Grupy Żydów, błądzących po getcie znajdowały tu schronisko. Tutaj spotykaliśmy się, my — powstańcy — z wszystkich krańców getta. Brudni, zmęczeni, rozkładaliśmy się na ziemi, przejęci jedną myślą — Co teraz? Otaczał nas pogwar ginącego getta. Co chwila przybywała nowa grupa z dziećmi, żonami, niosąc swe ubogie tobołki. Tutaj szukali schronienia przed ogniem. Lgnęli ufnie do nas, oczekując od nas ratunku. Ich oczy prosiły, pytały: — Drodzy, dokąd, dokąd?

Było nas kilkuset z dowództwem. Naradzaliśmy się. Co czynić? Byliśmy bezradni. Plany zawiodły. Oczekiwaliśmy walki otwartej. Walki ostatniej. Wiedzieliśmy, że padniemy. Oczekiwaliśmy walki, w której wróg krwią swą opłaci cenę naszej zguby. Zwycięstwo dumą przepełniło nasze serca. Dumni byliśmy, że wróg musi zdobywać dom za domem. Że ponosi straty. Walczyliśmy o każdy dom. Ale wróg stchórzył, stchórzył przed otwartą walką. Wycofał się i podpalił gettoTego nie przewidzieliśmy.

Jak teraz postępować? Było nas wtedy, w ten wieczór wiosenny — kilkuset powstańców. Otoczeni byliśmy setkami ludzi wymęczonych i bezradnych. O pierwszej w nocy wróciło dwóch towarzyszy. Próbowali przedostać się na stronę aryjską. Prowadził ich Tuwia Borzykowski. Tuwia był ranny i broczył w krwi. Przebyli drogę w kanałach. Przybyli do celu. Z trudem odsunęli pokrywę. Pierwszy wysunął głowę. Ulica była pusta. Wyślizgnął się. Za nim dwie dziewczyny, potem dwaj chłopcy. Ich kroki pochłonęła cisza ulicy. Po kilku chwilach spróbował wyjść Tuwia. I wtedy posypały się strzały. Ranny upadł na dno kanału i zawrócił. Co się z tamtymi stało, nie wiadomo. Co czynić? Co powiedzieć towarzyszom, co powiedzieć tym tłumom, oczekujących od nas ratunku.

Plan masowej ucieczki z getta zawiódł. Nie ma wyjścia, zostaniemy w płonącym getcie. Milczymy. Trzy tygodnie minęły od wybuchu powstania. W gruncie rzeczy nie ma już walki. Nie ma czym i z kim walczyć. Amunicja i żywność na wyczerpaniu. Perspektywa powolnej śmierci. A wraz z tym mamy poczucie wewnętrznego spokoju.

Wewnętrznym spokojem przepełnia nas uczucie, że zrobiliśmy to, co można było zrobić. Oczekujemy śmierci. Kiedy i jak przyjdzie? I po raz dwudziesty może wspominamy chwile walk. I po raz ostatni upajamy się reminiscencją walki. Słuchamy opowieści, jak butelka z płynem zapalającym trafiła Niemca. Jak ogarnęły go płomienie. Jak płonąc, biegł po ulicy rycząc z bólu. Towarzysz opowiada, jak podłożył minę. Opisuje widok rozszarpanych tułowi, nóg i rąk, przerażenie tych którzy zostali. Towarzysze opowiadają, jak tchórzliwi są Niemcy, jak uciekają na widok żydowskiego powstańca. A jaka uciecha bywa, gdy uciekający pada trafiony kulą.

Czasem wspominamy ziemię daleką. Ziemię, do której nikomu z nas nie dane było dotrzeć. Wspominamy kibuce i przyjaciół, opisujemy życie — tam...

Łączność z dzielnicą aryjską została przerwana. Kilka dni temu posłaliśmy grupę towarzyszy poprzez tunel i kanały. Mieli nawiązać łączność. Nie znamy ich losu. Jeszcze godzina i nie wolno będzie chodzić po ulicach. Domu, który by użyczył schronienia ściganemu żydowi, nie ma. Wszystkie bramy przed nim zamknięte... Rozmowa toczy się dalej. Berl Braude proponuje wypad z bronią w ręku, napad na straż, by przebić sobie drogę do lasu. Drugi sprzeciwia się. Dobrze, przypuśćmy że pokonamy straż, co dalej, jak przejdzie my przez ulice Warszawy... Arie Wilner twierdzi, że jedyną drogą ocalenia są tunele, chociaż o towarzyszach nie mamy wieści. Ktoś przecież dojdzie. Z dziesięciu dwóch. I to dobre, wobec perspektywy śmierci, śmierci w płomieniach. Trudno się zdecydować. Mordchaj Anielewicz waży każdą propozycję.

Tuwia Borzykowski opowiada, że w domu przy ul. Franciszkańskiej 20, jest dogodne dojście do kanału. Wiemy, że nie rozwiązuje to kwestii. Musimy się wewnątrz kanału orientować. Wielu szukało ratunku w kanałach. Błądzili, krążyli w głębi ziemi nie znajdując wyjścia, aż padli z głodu i wycieńczenia. Ostatnie przygotowania. Ubieramy się. Sprawdzamy broń. żegnamy się. Serca ściśnięte obawą. Czy zobaczymy się jeszcze? Na pozór jesteśmy spokojni. Śmiejemy się. Żartujemy. Dłonie się ściskają z silą i miłością. Ręka na broni. Wychodzimy. Czołgamy się przez wąskie wyjście bunkra, zawalone kamieniami. Zapominasz, że noc nastała, wydaje się zapominasz, że noc nastała, wydaje ci się, że ujrzysz światło dnia. Ale i na zewnątrz ciemność. Tylko powietrze dochodzi do płuc, wdychasz je otwartymi ustami. Pytamy szeptem wartownika: Gdzie Niemcy? Słyszymy odpowiedź: — Z lewej strony strzały, zaś z prawej spokój, idźcie więc w tym kierunku. Stąpamy cicho — nogi mamy obwinięte łachmanami. Znajdujemy się wśród ruin. Tli się w nich jeszcze życie ostatnich Żydów. Wreszcie docieramy do bunkra przy ul. Franciszkańskiej 20. Towarzysze, którzy przyjmują nas serdecznie, są spragnieni nowości, gdyż nie posiadają radia. Umawiamy się z towarzyszem, który zna wszystkie przejścia w kanałach i decydujemy się wyruszyć tej nocy podziemną drogą. Zabieramy ze sobą żywność: nieco cukru i garść sucharów. Nie wiemy, co spotka nas przy wyjściu na powierzchnię. Wyjście z kanału znajduje się przy ul. Bielańskiej, niedaleko ruin domów zniszczonych w 1939 roku. Mamy zamiar ukryć się w ruinach. W razie napotkania na patrol, postanowiliśmy strzelać, Paweł i Hela Szyper, którzy mieli „aryjski wygląd" mają o świcie skontaktować się ze znajomymi. Dajemy im adresy i numery telefonów. Postanawiamy czekać na ich powrót. Jutro, lub pojutrze tą samą drogą wyruszy jeszcze jedna grupa naszych towarzyszy, która o dziewiątej wieczór ma dotrzeć do wyjścia kanału i tam oczekiwać sygnału. Trzy przeciągłe stuknięcia będą znakiem, iż można bezpiecznie wyjść na zewnątrz. Wyjście z kanału znajdowało się bowiem pośrodku ulicy, co stanowiło poważne niebezpieczeństwo.

A więc znów żegnamy się — kto wie, czy nie na zawsze. Pragniemy wiele powiedzieć odchodzącym: życzymy im, by — jeśli przeżyją — udało im się dotrzeć do dalekiej ziemi ojczystej.

Rozmowa urywa się, padają ostatnie słowa, ostatnie uściski dłoni. Słyszymy plusk wody za każdym skokiem. Nasi chłopcy mają świece. Skupiamy się wokół otworu: światła nikną powoli, cichną odgłosy kroków. Oczekujemy zmroku. Nieraz słyszymy kroki wokół bunkra. Pewni jesteśmy, że są to Niemcy. Być może wywęszyli naszą obecność. Kroki zbliżają się. Obecnych ogar nia panika, jedynie groźbą użycia broni zmusiliśmy ich do zachowania ciszy. Nerwy są nad wyraz naprężone. U niektórych strach przed Niemcami jest większy od obawy przed śmiercią. Jednak Niemcy nie zjawili się tego. dnia. Prawdopodobnie zauważyli coś podejrzanego, zabrakło im jednak odwagi, by dokładnie sprawdzić. O zmroku wyruszam wraz z Chaimem i Markiem Edelszteinem. Marek jest lekkomyśny i za jego radą bierzemy ze sobą świece, mimo, że jest to zabronione. Poruszamy się ze świecą wśród ruin. Nagle podmuch wiatru gasi świecę. Poruszamy się w ciemnościach. Wpadam w dół, między ruinami.. Pierwsza myśl — Gdzie rewolwer. Z trudem wyciągają mnie towarzysze z dołu. Kulejąc, z pokaleczonymi rękoma podążam za nimi.

Zbliżamy się do Miłej 18. Nie poznajemy, tego miejsca. Jest tu coś nie w porządku. Chwilę sądzimy, że zbłądziliśmy. Nie widzimy wartowników, nie rozpoznajemy wejścia do bunkra. Przez chwilę sądzę, że towarzysze chcąc je lepiej zamaskować, zawalili je kamieniami. l złe przeczucie napełnia serce. Jeden z nas szeptem wymawia hasło. Może ukryci towarzysze usłyszą i odpowiedzą na nie. Odchodzimy z sercem ściśniętym trwogą. Nagle chwytamy odgłos, dochodzący z pobliskich ruin. Przez chwilę zdaje się nam, że to nasi towarzysze, udający się na zwykłą wyprawę wieczorną. Zbliżamy się w kierunku odgłosów.

Rozpoznajemy towarzyszy. Przeraża nas ich wygląd. Wybrudzeni błotem i ziemią, słabi i drżący. Jehuda Wengrower rzęzi, Tosia ranna kulami w głowę i w nogę. Spostrzegamy trzech towarzyszy, którzy wczoraj opuścili bunkier i dopiero teraz wrócili. Tuwia Borzykowski, Merdek i Israel. Szukali przejścia do dzielnicy aryjskiej. Natknęli się na patrol niemiecki. Uratowali się. Cały dzień ukrywali się wśród ruin. Przyszli tu przed nami. Wysłuchujemy opowieści o bunkrze przy Miłej 18.

W południe ubiegłego dnia przybiegł wartownik z wieścią, iż Niemcy są w okolicy bunkra, słychać już ich kroki. W takich wypadkach chłopcy używali dwu metod: wiedzieli, że Niemcy zwykle ogłaszają, że Żydów, którzy opuszczą bunkier, nie spotka krzywda. Wychodzili wtedy z bronią ukrytą, atakowali nagle Niemców i w czasie walki rozpraszali się na wszystkie strony. Nie wszyscy ginęli. Niektórzy uratowali się. Drugą metodą było zachować ciszę, zostać wewnątrz. Jeśli spróbują wejść przywitać ich ogniem. Wiedzieliśmy, że Niemcy mogą użyć gazów. Postanowiono użyć drugiej metody. Ale na wezwanie wyszli cywilni mieszkańcy bunkra. Z powstańców nie wyszedł nikt. Wtedy ogłosili Niemcy, że wychodzącym nie wyrządzą krzywdy. Oczekiwano ich z bronią w ręku. Niemcy użyli gazów. 120 towarzyszy zostało zatrutych. Arie Wilner był pierwszym, który wezwał powstańców do odebrania sobie życia. Wystrzały rozbrzmiewały w głębi bunkra. Zdarzało się, że rewolwer nie działał i jego nieszczęśliwy właściciel błagał towarzysza o wyręczenie go. Ale nikt nie odważał się zabić kolegi. Lutek Rotblat był z matką i kuzynką. Oddał do matki cztery strzały, a wciąż żyła, brocząc krwią. Berl Braude, który był ranny w rękę i nie mógł utrzymać rewolweru, błagał towarzyszy, by go zabili. W międzyczasie odkryto wyjście z bunkra, niezauważone przez Niemców.

Ale tylko nieliczni opuścili bunkier. Pozostali dusili się w oparach gazu. Tak zakończyło życie stu powstańców, a wśród nich Mordchaj Anielewicz, najlepszy, najrozumniejszy, najszlachetniejszy z powstańców, który nawet w niebezpieczeństwie miał uśmiech na twarzy. Dwadzieścia jeden osób uratowało się z tego piekła. Z nich 18 powstańców. Wielu z nich było rannych. Niektórzy byli zatruci gazami. Najgorszym był stan Menachema Bigielmana i Jehudy Wengrowera. Widok był straszny. Wiedzieliśmy, że czeka nas śmierć, a jednak widok ten i opowieść napełniły nas zgrozą. Żałoba po śmierci towarzyszy, smutek na widok zatrutych ściskały serce. Szarpaliśmy kamienie, usiłując dostać się do trupów, by zabrać broń. Na próżno, Niemcy wysadzili wszystko w powietrze. Wstaliśmy. Trzeba było znaleźć schronienie dla pozostałych przy życiu, myśleć o jutrze. Milcząco żegnaliśmy towarzyszy wiernych i odważnych, którzy byli wcieleniem naszego bohaterstwa, naszego tragicznego bohaterstwa, które tutaj znalazło swój kres. Odchodziliśmy, czując, że zostawiamy za sobą resztę nadziei i tęsknot. Wszystko stracone. Odchodząc czuliśmy, jak ubodzy jesteśmy, tracąc marzenia i wiarę. Wszystko to pogrzebaliśmy tu na zawsze. Odeszliśmy smutni, milczący. Grupa wynędzniałych postaci, w których wygasła dusza.

Cywia Lubetkin